Zwolennicy wychowawczych metod Doroty Zawadzkiej mogą spać spokojnie. Ta groźna sytuacja wydarzyła się wiele lat temu.
– Miałam trzy lata, gdy wylądowałam w szpitalu. To było tak, że rodzice wybrali się do kina, a ja zostałam z opiekunką. Ta pani nie zauważyła, że od czasu do czasu wspinam się na kredens i zjadam kolorowe „cukierki”, które się tam znajdowały – opowiada „Super Expressowi” Zawadzka. Gdyby nie to, że po powrocie do domu, mama tradycyjnie weszła do pokoju dać jej buziaka na dobranoc, rano byłoby już za późno na ratowanie…
>>> Dorota Zawadzka: Skończyłam 50 lat i się sypię!
- Rano rodzice znaleźliby mnie zapewne sztywną i fioletową. Te „cukierki” to były tabletki z dużą ilością żelaza, konsekwencje zjedzenia tych leków sprawiło, że do dziś mam problemy ze zdrowiem. Skutki zatruć i uszkodzeń organizmu, które wtedy powstały są moją zmorą do dziś, zostały na całe moje życie – wyznaje psycholożka.
Mimo że Dorotka była mała, wiele pamięta.
– Nie było wtedy wenflonów, a ja byłam pokuta w palce i pięty tak, że nie było miejsc, żeby robić mi zastrzyki, czy pobrać krew. Pamiętam szuflady pełne skarbów, byłam szefem 15-osobowej sali, bo leżałam najdłużej. Miałam do zabawy zużyte strzykawki od pielęgniarek i to był jedyny pozytywny akcent. Inne gorsze to odwiedziny jednego z rodziców tylko raz w tygodniu, pokoje zamykane na klucz, kłódka na łóżku, bo się nauczyłam wychodzić – wspomina Zawadzka.
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.