- Jak już coś się wali, to wszystko naraz - ta wypowiedź Huberta Urbańskiego z wywiadu w "Newsweeku" najlepiej podsumowuje to, co przez ostatnie miesiące zdarzyło się w jego życiu.
Jeszcze rok temu prowadził "Bitwę na głosy" w TVP i był na samym szczycie popularności. Ale w tym samym czasie przeżywał prawdziwy dramat! Jego tata zachorował na raka i choć poczatkowo terpia dała efekty, nowotwór znów zaatakował - zajął płuca i jelita.
Czytaj: Wielki powrót Urbańskiego? Nie będzie go w telewizji, pójdzie do radia!
- Na planie była tylko jedna osoba, która wiedziała o chorobie taty. Rano miałem próby do „Bitwy”, później jechałem do szpitala. Jak stamtąd wychodziłem, zawsze pytałem pielęgniarki i lekarzy o stan taty, a oni mówili: „nie, jeszcze nie”. Bardzo chciałem w to wierzyć, więc jechałem na program, który był robiony na żywo. Żartowałem, wygłupiałem się, paranoja jakaś. Potem wychodziłem ze studia i znowu jechałem do szpitala - opowiada Urbański o tamtym trudnym dla siebie czasie.
Do dziś nie może pogodzić się z tym, że zabrakło go w chwili, kiedy jego ojciec umarł.
- Wyszedłem wtedy od niego późnym wieczorem, bo pielęgniarka powiedziała: „Niech pan jedzie, do rana wytrzyma”. Pomyliła się, odszedł po czterech godzinach. A tak bardzo chciałem przy nim być - żali się dziennikarz.
Urbański przyznaje też, że to choroba i śmierć ojca wpłynęły na rozpad jego małżeństwa. Oskarża byłą już żonę, Julię Chmielnik, że nie potrafiła go zrozumieć i wesprzeć w tych trudnych chwilach.
- Nie dostałem tego. Kilka tygodni po śmierci ojca usłyszałem od mojej żony, że mam sobie z tym wszystkim radzić sam. To był początek końca naszego małżeństwa - wyznał. Choć dodał, że wina przy rozpadzie związku zawsze leży po obu stronach.