- Napisała pani bajkę dla dzieci pod choinkę. Czyżby zamierzała Pani zmienić zawód?
- Na razie zostaję aktorką, bo pisanie nie jest łatwym kawałkiem chleba. Co innego opowiedzieć dziecku bajkę przed snem, a co innego to wszystko ładnie potem napisać.
- Będzie książka?
- Już jest i bardzo się z tego w fundacji Nasze Dzieci cieszymy. Fundację założyłam równo trzy lata temu przy pomocy kilku osób. Jakiś czas temu dołączyli do nas ludzie z dużego wydawnictwa. Remontowali już z nami stołówkę na oddziale, zaoferowali stworzenie biblioteczki, a potem wymyślili wydanie bajek dla dzieci pt. "Gwiazdy na dobranoc", których autorami są osoby znane dzieciom z telewizji.
- Pani napisała jedną z bajek, a jak spisali się inni autorzy?
- Książka jest pięknie wydana i mam wrażenie, że wszyscy bardzo się przyłożyli i napisali najlepiej, jak potrafią. Na razie zdążyłam przeczytać bajkę Magdy Różczki, Marcina Prokopa i Halinki Mlynkovej. Wspaniale, że tak zajęci ludzie znaleźli czas dla innych.
- Zgadza się pani z opinią, że aktorzy mówią cudzym tekstem, a gdy trzeba powiedzieć coś od siebie, to bywa kłopot...
- Coś w tym jest. Łatwiej mają piosenkarze oraz aktorzy, którzy na co dzień piszą felietony, jak Artur Barciś czy Beata Tyszkiewicz. Sama nie narzekam, bo miałam wspaniałych pomocników - bajkę wymyślałam z moimi synkami: Frankiem i Rysiem.
- O czym opowiada?
- O dwóch troszkę kłótliwych braciach. Są w niej magiczne przygody potworów - czyli to, co moje dzieci lubią najbardziej. Jest też przesłanie, że brat to brat i nikt go nie zastąpi. Moim marzeniem jest, aby chłopcy, gdy już dorosną, nadal byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi.
- Co synowie na to wszystko?
- Są dumni, bo to oni wymyślali nazwy potworów. Poza tym do książki dołączona jest płyta, na której autorzy bajek czytają swoje utwory. Franek i Rysiek użyczyli głosów tytułowym braciom, którzy zresztą noszą ich imiona. Teraz trochę żałuję, że tak dużo narratora, a tak mało scen dialogowych... (śmiech).
- A jak to się dzieje, że pani znani koledzy oprócz pisania bajek pojawiają się też na oddziale Kliniki Onkologii w Centrum Zdrowia Dziecka?
- To jeden z projektów naszej fundacji. Takie wizyty są dla dzieci ważne, bo mogą choć przez chwilę zapomnieć o swoim bólu, chorobie, szpitalnej nudzie i pobyć z tak zwaną gwiazdą. Zawsze dostają zdjęcie z autografem, którym mogą się potem pochwalić. Rekordziści mają po kilkanaście takich podpisów i pękają z dumy, bo kto spotyka tylu aktorów, nie będąc w branży? (śmiech).
- Łatwo namówić gwiazdy do takich wizyt?
- Na ogół zgadzają się chętnie, ale zwykle walczymy z terminami.
- Łatwo ludziom przychodzi stanąć oko w oko z ludzkim nieszczęściem?
- Różnie bywa. Nasi goście po wyjściu z oddziału mówią, że ta wizyta zmieniła ich spojrzenie na świat. To są oczywiście przebłyski, po których znowu wpada się w rytm codzienności, ale przebłyski ważne. Niektórzy odmawiają. Mówią, że ich to przerasta, ale że chętnie pomogą w jakiś inny sposób.
- Magda Cielecka mówi, że płakała.
- Musiała robić to dyskretnie, bo na oddziale łez w jej oczach nie widziałam.
- Kto wypadł najlepiej?
- Największe wrażenie na dzieciach zrobił Pudzian, Szymon Majewski i Piotr Kupicha. Naprawdę było wielkie poruszenie, prawdziwy szał! Oprócz nich odwiedziła nas też parokrotnie Gosia Kożuchowska, Agnieszka Dygant, Joasia Brodzik, Grażyna Wolszczak, Daniel Olbrychski, Maciek Stuhr, Michał Milowicz.
- Z Pudzianem można się zakolegować?
- Ma świetne poczucie humoru i był fantastyczny, gdy siłował się z dziećmi na rękę. Taki kolos trzyma drobniutką rękę dziecka, która w dodatku okazuje się od Pudziana silniejsza. Śmiechu było co niemiara. Szedł przez oddział kilka godzin.
- Nie szkoda pani czasu na to wszystko?
- Powiem wprost: poświęcam swój czas fundacji kosztem mojego zawodu, ale nie żałuję. Powiedziało się "a", trzeba powiedzieć i "b". To duży oddział, codziennie jest na nim ok. 60 pacjentów, ciągle jest coś do zrobienia.
- Spłaca pani dług?
- Trochę za mocno powiedziane. Przez dwa lata leczyłam tam Rysia, swojego synka. To czas wyjęty z mojego życia. Dużo przeżyłam, dużo widziałam. Jestem wdzięczna Bogu, losowi, lekarzom, że mój synek żyje, że jest normalnym, zdrowym 6-latkiem. Jestem człowiekiem stamtąd i wiem, jak jest tam ciężko.
- Niechętnie mówi pani o chorobie Rysia. Dlaczego?
- Mówię o tym non stop w szpitalu, wspierając innych rodziców, którym zachorowało dziecko. Nie afiszuję się tym, że miałam chorego syna. Najważniejsze, że wyrosła z tego fundacja. Rysiek jest coraz starszy, coraz więcej rozumie i nie chcę, żeby istniał jako dziecko z przeszłością. Niech żyje bez obciążeń swoim własnym życiem.
- Jak sobie radzić z takim nieszczęściem jak choroba nowotworowa?
- Nie ma co radzić. Pierwsze myśli to szok i rozpacz. Wydaje się, że to już koniec, a tak nie jest. Dzieci leczy się zupełnie inaczej niż dorosłych. Mój Rysiek trafił do szpitala w stanie beznadziejnym, a mimo to udało się go uratować. Po okresie rozpaczy trzeba podjąć walkę i wspierać dziecko.
- Jak choroba syna wpłynęła na pani życie zawodowe?
- Gdy Rysiek zakończył leczenie, odeszłam z serialu "Na Wspólnej". Miałam potrzebę zmian. Gdybym nadal w nim grała, na pewno byłoby łatwiej, bo serial daje wygodne, dostatnie życie, ale nie chciałam zostać Gabrysią do końca życia. Moim marzeniem jest praca w teatrze. Pojawiła się jednak fundacja i nie mam czasu zabiegać o sprawy zawodowe.
- I o to mam do pani pretensje. Nie pokazuje się pani na bankietach, nigdzie pani nie widać. Skąd reżyserzy mają wiedzieć o pani istnieniu?
- Bez przesady! Nie jestem przecież anonimowa. Poza tym nie wyobrażam sobie załatwiania ról na bankietach! Niestety, zawód aktora coraz bardziej mnie rozczarowuje. Gra coraz więcej amatorów, kręci się głównie seriale, a w nich praca jest raczej odtwórcza niż twórcza. Gram teraz Dorotę w "M jak miłość". Najpierw była to rola z pazurem, inna od tej z "Na Wspólnej", ale teraz się spłaszcza. Muszę grać to, co mi napiszą i czasem mam wrażenie, że się wyjaławiam.
- Pani mąż jest aktorem. Rywalizujecie ze sobą?
- Przeciwnie. Jesteśmy dla siebie wyrozumiali. Oboje znamy ten zawód i nie mamy do siebie pretensji, że jedno wychodzi wieczorem do pracy.
- Kto robi większą karierę? Pani czy mąż?
- Zależy co nazwać karierą. Bardziej znana jestem ja, ale to mój mąż utrzymuje rodzinę. Jest lektorem, pracuje w dubbingu. Mamy swoje drogi i swoje spełnienia.
- W wywiadach dużo mówi pani o dzieciach. Nie ma pani wrażenia, że za bardzo żyje życiem swoich dzieci.
- Gdyby tak było, to nie miałabym opiekunki i siedziałabym cały czas w domu. A nie siedzę. Mam swoje ścieżki, czasami nawet łapię się na tym, że za mało jestem z bliskimi. Raz do roku wyjeżdżamy tylko z mężem - jestem wtedy wyrodną matką i nawet do dzieci nie dzwonię.
- Boże Narodzenie to ważny dla pani czas?
- W tym roku po raz pierwszy w czasie świąt zabieramy dzieci i lecimy za granicę, do Meksyku. To katolicki kraj, a ludzie są tam bardzo religijni. Lądujemy w Wigilię i pewnie będzie na nas czekać elegancka kolacja, a następnego dnia pójdziemy do kościoła.
- A co z sylwestrem?
- Cały czas się zastanawiamy: czy spędzimy go w hotelu, czy się gdzieś wypuścimy. Gdy byliśmy na Dominikanie, wypożyczyliśmy samochód i Nowy Rok przywitaliśmy na rynku małego miasteczka z dala od turystów, bawiąc się z tubylcami. Oprócz starego marynarza byliśmy jedynymi "białasami". To było cudne przeżycie. Wierzę, że tym razem będzie tak samo.
Ewa Gorzelak (34 l.)
Aktorka, ukończyła warszawską PWST. Grała m.in. w filmach "Farba", "Amok", "Ostatnia Misja", "Skok", w serialu "Na Wspólnej" jako Gabriela Góralczyk. Obecnie w "M jak miłość" jako Dorota Stadnicka. W grudniu 2005 roku założyła razem z innymi rodzicami fundację Nasze Dzieci przy Klinice Onkologii w Instytucie Pomnik Centrum Zdrowia Dziecka, www.naszedzieci.org.pl. Uczy się hiszpańskiego. Ma syna Franka (8 l.) i Rysia (6 l.). Mąż Zbigniew Dziduch (36 l.) jest aktorem.