Chciałem być lekarzem. Medycyny jednak nie skończyłem. Miałem dobre stopnie, mikrobiologia na czwórkę, anatomia patologiczna na trzy plus... Tylko egzaminu z fizjopatologii w dramatycznych okolicznościach nie zdałem.
Wytrąciły mi się kamienie nerkowe, jeden szedł przez prawy moczowód. Najpotworniejszy ból, jaki człowiek może przeżyć. Mimo to poszedłem na egzamin. Widzę, że jestem na końcu listy i wiem, że nie wytrzymam. Zgłaszam więc asystentowi swoją dolegliwość, a on przynosi mi kropelki Inoziemcowa (to była kiepska aluzja do mojego z rosyjska brzmiącego nazwiska). Zrozumiałem, że uważają mnie za histeryka albo hipochondryka.Odpowiedziałem... moim zdaniem na trzy plus. Pani profesor uważała jednak inaczej. Dostałem reprymendę, że urządzam hecę i jestem symulantem. Mogłem powtarzać rok, najlepiej na innej uczelni, ale już obraziłem się śmiertelnie. Trafiłem do szpitala, wycięli mi kamień. Jeszcze przez 2 lata na wniosek pani profesor dostawałem wezwanie, że mam stanąć przed komisją dyscyplinarną. Ale się uparłem i na uczelnię nie wróciłem.
Jednak był jeden plus tego, że tam chodziłem. W czasie studiów medycznych zahaczyłem się bowiem w Spółdzielni Studenckiej "Robot" i dzięki temu zetknąłem się z teatrem studenckim Kalambur. W tamtych czasach był to teatr renomowany i znany w szerszych kręgach. Zaprzyjaźniłem się z kolegami z innych teatrów studenckich, a przede wszystkim z Jonaszem Koftą (46 l.) z warszawskich Hybryd. Zacząłem odnosić sukcesy, pierwszy, następny, w końcu zdałem egzamin eksternistyczny w warszawskiej PWST. Zostałem aktorem!