Przechodziła tamtędy para, szli na skróty, pewnie byli spóźnieni na bal. Zobaczyli psy, a potem dziecko. Chcieli mnie ratować, tyle że psy nie chciały mnie oddać. Traktowały mnie pewnie jak swojego szczeniaka. Szczerzyły zęby, warczały. W końcu para zdecydowała się na fortel, on je drażnił, ściągnął uwagę na siebie, a wtedy kobieta mnie zabrała i uciekła. Kiedy oddali mnie mamie, mama zemdlała. Przez chwilę więc... byłem małym psim Tarzanem.
Zawsze lubiłem zwierzęta, przyrodę, najbiedniejszy kundel znajdzie u mnie pomoc. Sąsiedzi mieli psa Czanga, wielkiego groźnego bernardyna, ale ja kochałem go, a on mnie. Woził mnie na swoim grzbiecie, pozwalał zaglądać do ogromnej paszczy. Podobno wkładałem mu rękę do gardła po łokieć, bo chciałem zobaczyć, co Czanga w środku ma. Czang dusił się, skamlał, ale nigdy nie ugryzł.
I żeby skończyć przewrotnie, opowiem historię z okresu, gdy byłem już dorosły. Znalazłem kurę, która wypadła z transportu. Połamała się, właściwie to był już stan agonalny. Żal mi się jej strasznie zrobiło. Zadzwoniłem do mamy.
Co robić: - No to ulżyj jej cierpieniu. Zabij, a potem sobie zjedz - powiedziała.
Zabrałem bidulę do domu, żeby mniej cierpiała wziąłem żyletkę, zacząłem ją przepraszać, że muszę to zrobić. W końcu dziabnąłem ją. I nagle... życie w nią wstąpiło. Zaczęła fruwać, gdakać. Wszystko było we krwi. Ściany w łazience i ja cały. Myłem to potem kilka godzin. Ale kury nie zjadłem, nie miałem ani serca, ani ochoty jej zjeść.
Urodziłem się w Warszawie, ale rodzice szybko przenieśli się do Józefowa. W Warszawie mieszkaliśmy z dziadkami. To był 1952 r., z mieszkaniami była tragedia, a w Józefowie po prostu było taniej. Rodzice prowadzili zakład krawiecki.
Moje dzieciństwo... uwielbiałem chodzić po lasach, a tu ich nie brakuje. Któregoś dnia, a dokładnie w sylwestra 1954 r., wybrałem się do lasu. Sam. Był trzaskający mróz, a ja miałem 2,5 roku. Pewnie bym zginął, zamarzł, przepadł, gdyby nie sfora bezdomnych psów. Znalazły mnie, otoczyły i grzały własnymi ciałami.