- Wahałem się, czy poruszać w tej książce śmierć Marii. W dwóch wywiadach dałem już ogromny upust swojej wściekłości, pretensji do Losu, potwornego smaku, które właściwie nigdy mnie nie opuszcza, nawet gdy - bardzo rzadko - wybucham śmiechem. Ale o jednym nie powiedziałem, a to tak naprawdę określa ten rozdział książki, tę powierzchnię mojego życia. To czarna dziura. Gdy mówię "dzieci", gdy mówię "moje dzieci", gdy myślę o moich córkach - zawsze już będzie Julia i obok niej fantom. I to dodatkowo strasznie bolesne, że niekiedy nie potrafię wyabstrahować Julki jako niezależnego bytu, że one tak często są dla mnie razem, ale jednej nie mogę zobaczyć, dotknąć, posłuchać. Że są w duecie, z którego połowa nie może się odezwać, przerwać, zakpić, zniecierpliwić się, zaprotestować - wyjawia Filip Łobodziński w książce wydawnictwa Kosmos Kosmos, w rozdziale "Trójkąt".
Marysia Łobodzińska z nowotworem walczyła dwa lata. Gdy była w szpitalu ojciec czytał jej książki, gdyż sama nie mogła skupić się już na literach. Dziennikarz wspomniał także o pogrzebie córki na Starych Powązkach w Warszawie, na którym obecny był chłopak jego córki.
- Pojawienie się w życiu Marii starszego od niej chłopaka o inicjałach ABC przyjąłem zrazu z niby życzliwością, a jednak rezerwą. Ale im dalej w las, tym mocniej się utwierdziłem, że Marysia fajnie wycelowała. Tym bardziej, że w tym lesie zaczął unosić się mdły zapach jej choroby. ABC stanął na wysokości zadania, pozostał obecny przy niej do ostatniego oddechu, pielęgnował, opiekował się. Był. Do tego stopnia, że wspomniałem o nim nad grobem Marii jako o cudzie, który się zdarzył. Nie każdego młodego chłopaka byłoby stać na taką ofiarność. mamy do dziś sporadyczny, ale serdeczny kontakt - poinformował w książce.