Urodziłam się w Gdańsku. Nieco przedwcześnie, bo w grudniu, więc paskudny los, śmieję się, że od razu dołożył mi rok. Tato Henryk jest inżynierem budowlanym, długie lata prezesował spółdzielni mieszkaniowej. Mama była szkolną higienistką. A ja... byłam jedynaczką
i z tych dwóch ostatnich powodów nie miałam łatwego życia. Bo dorastałam w poczuciu zewsząd czyhającego niebezpieczeństwa. Na podwórku np. wolno mi było się bawić, tylko będąc w zasięgu wzroku (bo mogłabym się zgubić lub - o zgrozo! - ktoś mógłby mnie porwać). Na wycieczki szkolne nie jeździłam (a jak coś mi się stanie?!). Nawet nie mogłam zlizywać z ręki, jak inne dzieci, rozpuszczalnej oranżady w proszku (bo to niezdrowe, bo wirusy i bakterie). Raz chciałam udowodnić, że jestem samodzielna i nie czekając na mamę, sama postanowiłam wrócić tramwajem do domu. Nie powiem, zrobiło się w rodzinie poruszenie. Babcia, która u nas wtedy mieszkała, tak się zdenerwowała, że aż spaliła kotlety.
Tato długo był najważniejszym dla mnie człowiekiem. Gdy wychodził z domu, marudziłam: "Na długo wychodzisz?". "Na godzinę". "To strasznie długo" - jęczałam. On wtedy zapewniał, że dobrze, wróci za małą godzinkę. "No, jak na małą, to możesz" - i tak za każdym razem. Oczywiście, że czasem dostałam klapsa, od taty też. Byłam dzieckiem z kluczem na szyi, a właściwie... bez. Bo ciągle ten klucz gubiłam. Tato złościł się, bo stale musiał zmieniać zamki. I za to tylko obrywałam od niego.
Potem ja byłam najważniejsza dla mojego syna. Filip, dziś 23-latek, gdy był mały, był pewny, że jak dorośnie, ożeni się ze mną. Na szczęście mu przeszło.
Byliśmy bardzo mobilną rodziną, rodzice zwiedzili prawie całe "demoludy", a ja z nimi. Sunęliśmy przez Europę plastikowym trabantem. To nie było przyjemne. W trabancie nie otwierało się okien, jedynie dwa trójkąciki obok kierowcy. Więc gdy miałam swój pierwszy samochód, malucha, pamiętając tamto, poprosiłam mechanika o zamontowanie klimatyzacji. A on postukał się w głowę i powiedział: "W maluchu?".