Jestem jedynaczką, nigdy nie chciałam mieć rodzeństwa. Uważałam, że sobie zupełnie wystarczę i do teraz mi to zostało. Nie przepadam za dziećmi, choć w ramach ich nielubienia opiekuję się dwoma domami dziecka, w Warszawie i Kielcach.
W ogóle... powinnam być chłopcem, ale mój biust to wyklucza. Jako dziecko woziłam w wózeczku czerwony samochodzik przykryty kołderką.
Urodziłam się w Zielonce, w miejscu tak wilgotnym, że uczyłam się jeździć na łyżwach na zamarzniętych bagnach, które dziadek odśnieżał dla mnie. Wychowywali mnie dziadkowie, oczywiście przy pomocy rodziców, ale rodzice pracowali, tato był wojskowym, mama prawnikiem. Ogromnie sobie chwalę taką sytuację, jestem zwolenniczką teorii, że dziecko powinni wychowywać dziadkowie. To dziadek, z kolegami, zrobił dla mnie pierwszy rower, miałam wtedy 2,5 roku
- z tamtych czasów zostało mi wielkie zamiłowanie do rowerów, całą rodziną jeździliśmy na wycieczki. Uwielbialiśmy to. Tak jak grać we wszystko, gry planszowe były porozstawiane "na gotowo", wracałam ze szkoły i natychmiast łapałam kogoś, żeby ze mną grał. No i tańce! Bardzo dużo tańczyło się w domu. W weekendy bawiło się dziesięć osób do rana.
Przez kilka lat byłam jedynym dzieckiem w 10-osobowej rodzinie, potem dołączyła młodsza kuzynka. Kiedy były rodzinne spotkania, dorośli zostawali w salonie, a dzieci siadały w kuchni. Nie do pomyślenia było, by dwójka kilkuletnich dzieci przeszkadzała dziesięciorgu dorosłym. Jetem doskonale wychowana, mam przedwojenną kindersztubę.
Czy dostałam kiedyś w skórę? No pewnie! Klaps, pociąganie za ucho, szczypanie... Gonili mnie, a ja biegałam po domu. Pewnego dnia wyniosłam na podwórko perły babci. Nie hodowlane, prawdziwe. Jakaś podła dziewczynka powiedziała, że są sztuczne. Próbą miało być uderzanie ich młotkiem. Kładliśmy więc je - my, dzieci - na kamieniu i bach! Kiedy wróciłam do domu, w dłoni pozostało mi sześć pereł i brylantowe zapięcie.