- Same pozytywne rzeczy mogę o niej powiedzieć - mówił o Irenie Dziedzic przed warszawskim sądem Leon Korepta, były oficer kontrwywiadu SB. - Byłem tym, który doprowadził do wyrejestrowania pani Dziedzic - tłumaczył w ten sposób jej nikłą przydatność dla służb.
Korepta spotykał się z dziennikarką sporadycznie w jej mieszkaniu, w zastępstwie swojego kolegi, niejakiego Lipińskiego. Okazało się, że ów był "osobą p. Dziedzic zafascynowany i tak się potoczyło". Jednak Korepta zaznaczył, iż informacje przekazywane przez znaną postać telewizji były do niczego.
- Jako naczelnik sekcji oceniam, że zarejestrowanie formalne jej jako TW (tajny współpracownik) było na wyrost - mówił esbek, dodając jednak, że płacono jej niejednokrotnie w różnych formach - w postaci pożyczki, "czasami awansem". - Ona była zainteresowana kontaktami z SB ze względów materialnych - oceniał świadek.
A co na to sama gwiazda telewizji? Głównie zajęła się prośbami, aby sąd utajnił rozprawę - chciała tego, bowiem spotkała się z falą nienawiści i krytyki w Internecie. Bardzo bolały ją głosy, że "gdyby nie była esbeczką, nie pracowałaby w telewizji". Warszawski sąd jednak nie przychylił się do prośby dziennikarki, zabronił jedynie publikowania jej zdjęć z sali rozpraw. Kolejna część procesu autolustracyjnego Ireny Dziedzic została wyznaczona na październik. Dziennikarka chce, by sąd uznał, że nie była "Marleną", tajnym współpracownikiem SB, o czym napisały przed 4 laty media, a potwierdził to IPN.