- Poznaliśmy się w szkole teatralnej. Mój mąż był wtedy moim mistrzem i pedagogiem, a ja studentką. Graliśmy w jednym spektaklu i pojechaliśmy z nim do Australii. Zaczęłam się topić i pan profesor mnie uratował - śmieje się Beata Ścibakówna.
A Jan Englert przyznaje, że to wszystko wydarzyło się z jego winy. - Namówiłem ją, żebyśmy popływali i skakali przez fale. Nagle wpadliśmy w jakiś dół bez dna i zaczęło się robić niebezpiecznie. Beata zachowała w całej sytuacji stoicki spokój - wyjaśnia Englert.
- Zachowałam spokój, bo miałam w głowie, że jak go nie zachowam, to obydwoje polegniemy. Krzyczałam tylko: "Panie profesorze, niech mnie pan ratuje!". I uratował. Jest fantastycznym mężczyzną, mam poczucie bezpieczeństwa, będąc z nim - wyjaśnia Ścibakówna i dodaje: - Mija 18 lat naszego małżeństwa, więc mamy spory staż, teraz też jako dyrektor i "dyrektorowa narodowa", bo tak mówią o mnie znajomi. Nigdy mi woda sodowa do głowy nie uderzyła. Jan to człowiek rozsądny, chodzący po ziemi, on mnie pomału i konsekwentnie przybliża do ziemi. Oczywiście jak każda para mamy swoje lepsze i gorsze dni.
A Jan Englert się śmieje: - Żonę wyłowiłem sobie z morza. Ale tak naprawdę to ona mnie wyłowiła. Już wcześniej się mną interesowała i ja też nie byłem tak w ogóle niezainteresowany...