Byłem uczniem zdolnym, ale nie kujonem. Na maturze miałem czwórki, choć pani od francuskiego nie chciała mnie do tej matury dopuścić. Na szczęście jednak przepuściła.
Chciałem zostać lekarzem. Po śmierci chcę nawet przeznaczyć swoje ciało na potrzeby studentów medycyny.
W 1938 roku wyjechałem z rodzinnej Łodzi do Wilna zdawać egzaminy na wymarzoną medycynę. Trudno było się dostać, bo Wilno było dla wileńszczaków. Nie udało się. Pojechałem więc do Warszawy i wstąpiłem na wydział humanistyczny. Chodziłem na wykłady, zaglądałem często do kościoła Świętego Krzyża na wykłady na wydziale teologii.
Po roku mojego studiowania wybuchła wojna. Musiałem przerwać naukę. Byłem w legii akademickiej, miałem stopień podchorążego. Zdobyłem go w Grodnie. Wróciłem do Łodzi, mieszkałem w niemieckiej dzielnicy. Moją sąsiadką była Niemka, która mnie nienawidziła i trochę się jej bałem. Pewnego dnia wsiadłem więc na rower i powiedziałem ojcu, że uciekam.
Pojechałem na Kresy Wschodnie, a tam weszli już Sowieci. Sprzedałem rower i zacząłem iść piechotą. W plecaku zostały mi jedynie wszystkie dzieła Mickiewicza oprawione w czerwoną okładkę. Byłem rozkochany w jego twórczości. Podczas mojej tułaczki poprosiłem pewnych Ukraińców, by przewieźli mnie przez Bug.
Któryś z nich mnie sypnął i znaleźli mnie Sowieci. Od razu przeszukali mój plecak. Jeden z nich zobaczył, że mam w nim dzieła naszego wieszcza. Popatrzył i powiedział: "Mickiewicz druh Puszkina. Idźcie wolno!". To było moje pierwsze szczęście w życiu...