Bogumił z „Nocy i dni”, czy Rafał Wilczur ze „Znachora”, to właśnie tymi rolami Jerzy Bińczycki wpisał się do historii polskiego kina. Był wielką gwiazdą, ale umiał oddzielić życie prywatne od zawodowego. Swoją ukochaną żonę po raz pierwszy zobaczył na długo przed ślubem. - Można wiele przeczytać na temat naszego związku, ale gdzieś to jest przetworzone, pomieszane, łącznie z datą urodzin, bo byłam osiemnaście lat młodsza od męża, a nie siedemnaście, jak jest to podawane. Pierwszy raz zobaczył mnie w krakowskim SPATiF-ie, gdzie przychodziłam z rodzicami, kiedy byłam jeszcze nastolatką - opowiada pani Elżbieta w rozmowie z „Super Expressem”.
Elżbieta Bińczycka wspomina pierwsze spotkanie z mężem
- Powiedział, że zobaczył „wielkie brązowe oczy” i nie powiem jeszcze, co, gdy weszłam do tego SPATiFu. Miałam 17 lat i wtedy jako nastolatka byłam zupełnie kimś innym zainteresowana. Podczas studiów znalazłam się z przyjaciółmi na premierze, którą mój mąż reżyserował. Po spektaklu, gdy wsiadłam do samochodu moich przyjaciół, Jurek już tam siedział. Zaprosił mnie na bankiet po premierze. To było niezwykłe spotkanie. Na 10. piętrze jego, a potem naszego mieszkania, długo rozmawialiśmy, ale nie brałam tego na poważnie. Potem zrobiłam z nim wywiad, spotkaliśmy się kilka razy i tak to się zaczęło. Szybko się pobraliśmy. 1,5 roku po ślubie urodził się nasz syn Jan. Byliśmy razem prawie 20 lat… - wspomina.
Jerzy Bińczycki. Syn był jego oczkiem w głowie
Oczkiem w głowie Bińczyckiego był syn. - Kiedy urodził się Jaś, na pępkówce było 300 osób. Do dziś jej uczestnicy ją wspominają… To był czas prohibicji, więc Jurek sam zadbał o wysokoprocentowe napoje. Syn był przez niego wymarzony. Miał 44,5 roku, kiedy Jaś się urodził, był już dojrzałym ojcem, ale powtarzał, że to taki dobry czas, bo wtedy mężczyzna rozumie, czym jest rodzina, jak dziecko jest istotne w życiu. Myślę sobie, że miał ze mną dwadzieścia szczęśliwych lat. Stale mnie o tym zapewniał. Małżeństwo nam się udało, niestety trwało tylko dwadzieścia lat, ale… byliśmy zgodną parą, mimo różnych temperamentów, spojrzenia na życie. Miałam wielkie poczucie bezpieczeństwa, które wraz z jego śmiercią się skończyło. Nie było mi łatwo i nie jest - mówi nam pani Elżbieta.
Jan bardzo przeżył śmierć ojca. - Miał 16,5 roku, kiedy mąż odszedł. Ojciec nie zobaczył ważnych dla niego momentów - matury, egzaminów na studia, dyplomu. Tak sobie myślę, że to właśnie jego najbardziej uderzyło. Młodemu mężczyźnie ojciec jest bardzo potrzebny. Jurek strasznie się o nas martwił, jak sobie poradzimy bez niego, stale do tego wracał, bo był z natury pesymistą. Może by się zdziwił, że sobie dałam radę? Myślał, że jestem takim kruchym, delikatnym stworzeniem, któremu wszyscy mogą zrobić krzywdę, i że trzeba się mną opiekować. Ja to podtrzymywałam, bo on był z tym szczęśliwy. 25 lat to bardzo długo, dłużej już Jerzego nie ma, niż trwało nasze życia razem, ale nadal bardzo mi go brakuje - mówi nam pani Bińczycka.
"Po jego śmierci nie mogłam płakać"
- Często o nim myślę, przypominam sobie. Dwa lata po jego śmierci były najgorsze, nie mogłam płakać, byłam jak kamień. Dla mnie to był szok, ale przez to, że syn wymagał opieki i wsparcia, szybko się pozbierałam. Miesiąc po jego śmierci poszłam do pracy, pokazałam, że umiem, że mogę. To też mi pomogło, ale ślady jego są na każdym kroku. Są wspomnienia. Syna wychował wspaniale, zdążył dać mu wszystko, co ojciec powinien przekazać synowi. Janek zawsze cudownie wspomina tatę. Jurek wymyślał mu przeróżne rzeczy - domek na drzewie, namiot, piaskownice, wszystko potrafił, dbał o to, żeby dziecko miało prawdziwy dom, wspaniałe dzieciństwo. Gdy gdzieś wyjeżdżał, pisał do nas listy, a w nich zawsze „Opiekuj się mamą”. To jakoś tam zostało w Janku… Zostały role, filmy. Czasami oglądam, znam scenę po scenie, ale nie jest mi łatwo. Często myślę sobie, że i tak miałam szczęście, że udało mi się bardziej niż innym - i małżeństwo i syn.