"SE": - Czy to prawda, że komedie gra się na smutno i poważnie?
Marian Opania: - Coś w tym jest, nigdy nie można tego traktować mało poważnie, że to jest śmieszne, więc gra się leciutko. To jest bardzo precyzyjna i dokładna praca. Trudniej jest kogoś rozśmieszyć, niż wzruszyć do łez. Komedia to bardzo trudna, o ile nie najtrudniejsza sztuka.
>>> Marian Opania: ZATKAŁY mi się ŻYŁY
- Miał pan okazję grać w spektaklu telewizyjnym ("Matka brata mojego syna") z Maćkiem Musiałem (18 l.), aktorem bardzo młodego pokolenia. Jak układała się współpraca?
- Myślę, że będą z niego ludzie, to jest inteligentny chłopak, o dobrych warunkach, pracowity, coś z niego będzie.
- Podobno najlepiej się z panem rozmawia w samochodzie...
- O ile się wytnie wszystkie wulgaryzmy, nawet jeżdżąc z wnukami, mam mordę tak niewyparzoną, że co kilka chwil jest wiązanka. Nie otwieram szybki i nie krzyczę do kogoś "ty pipo", "ty baranie", mówię to do siebie donośnym szeptem. Podam przykład - zmienić pas w Warszawie to tylko specjaliści potrafią, mający szybkie samochody. Gdy ja próbuję, słyszę za sobą masę trąb. Wtedy otwieram szybkę i mówię: "mam w bagażniku podręczną siekierkę, pożyczyć?".
- A co na to wnuki, gdy słyszą, jak dziadek rzuca przysłowiowym mięsem?
- Uwielbiają to, czasem mnie nagrywają i potem babcia mówi, że dziadek coś znowu przeskrobał.
- Zobaczymy jakiś film z pana udziałem w najbliższym czasie?
- Niestety, muszę ponarzekać, bo co mi się trafi jakiś film w stylu "Piłkarski poker 2", to ma wątki z poprzedniego i trzeba zapłacić horrendalne pieniądze, trzeba nakręcić nowe, a stare postaci i wątki nie mogą się powtarzać, więc Marian Opania nie ma filmu. Dalej świetny scenariusz o zawaleniu hali w Katowicach, miałem grać dziadka gołębiarza, niestety, nie ma pieniędzy. Nie mam szczęścia albo dostaję propozycje nie na miarę moich ambicji.
- Odmówił pan zagrania Lecha Kaczyńskiego...
- Nie odmówiłem dlatego, żeby stać się bohaterem dnia, odmówiłem, bo uważam, że tak należało zrobić. Odmówiłem, bo jestem innej opcji politycznej to raz, ale gdybym się nawet zdecydował, to nie będę robił filmu o bzdurach i wymyślonych rzeczach, o zamachach, o tym, że Putin z Tuskiem zabili mi prezydenta, którego ceniłem, czułem do niego sympatię.
- Zdrowie panu dopisuje?
- Mnie w różnych serialach ładują w okropne choroby, jestem już po ciężkim zawale, bo mnie scenarzystka chciała wyeliminować z jednego z seriali, ale po ciężkim zawale jakoś się uchowałem, potem mi zafundowali parkinsona i teraz znowu miałem zawał w innym serialu i teraz ludzie mnie wciąż pytają, jak zdrowie, a ja mówię, że dobrze.
- Przepis na życie: lampka koniaku i poczucie humoru?
- Lampka koniaku to może kiedyś, teraz nie. Poczucie humoru jest. Nie jestem królem towarzystwa, specjalistą od opowiadania, to zostawiam Wiktorowi Zborowskiemu i Markowi Kondratowi.
- A wnuki?
- Wnuki, wspaniała czwórka. Niegdyś mój wnuk namówił mnie, żebym czytał bajkę na Dzień Dziadka w jego przedszkolu. Widownia dzieci, ja mam czytać o jakimś kocie, mój Maksio z tylnego rzędu podnosi się i mówi: - tylko nie zapomnij powiedzieć, że nazywasz mnie "Ty mendo".
- Dlaczego pan tak nazywa wnuka?
- Bo widocznie tak się zachowuje, bo czasem jest menda, po dziadku (śmiech).