SE: Jak się pan czuje?
Bogdan Smoleń: - A na jaką stronę w gazecie to pójdzie? Jak na pierwszą, to super, jak na ostatnią, to do dupy.
Urodził się pan w Bielsku Białej...
- ...Mama była tam w ostatnich miesiącach ciąży, tam podobno nawet zostałem poczęty.
I pracowała w teatrze, jako choreograf. Tato też pracował w teatrze, był konferansjerem...
- A ciotka Elwira Kamińska prowadziła zespół Śląsk... Rodzice żyli sobie na uboczu miasta i w międzyczasie zabawiali się różnie, i zrobili mnie i siostrę.
Jakim Pan był dzieckiem?
- Niewysokim, to na pewno. Z różnymi pomysłami... Niezbyt pilnym w nauce. Ale babcia tłumaczyła nam, że rozum przychodzi do głowy dopiero po jakimś czasie.
Kiedy?
- Przed ślubem, przed głosowaniem... Miała racę, jak to zwykle babcia.
Dostał pan kiedyś w skórę, np. za wejście na drzewo i straż pożarna musiała pana ściągać?
- Byłem na tyle sprawny, że z drzewa schodziłem sam, ale dostawałem czasem od taty w dupsko. Bo wszyscy chłopcy powinni wiedzieć, że mają ojca.
No to za co pan dostał?
- Za to, że nie kupiłem tego, co trzeba było. Tylko wydałem na coś dla sobie. Na przykład kupiłem cukierki i przez to rodzina cierpiała z głodu.
Dlaczego wybrał pan Akademię Rolniczą?
- Bo uwielbiałem zwierzęta i była to najbliższa akademia, poza Katowicami. Matka wiedziała, że i tak po tej akademii będę robił coś innego. Ona wierzyła, że będę artystą. Ojciec nie.
Skończył pan Akademię?
- Skończyłem, z wynikiem fatalnym. Nawet pan rektor się cieszył, że po 10 latach studiowania wreszcie odszedłem.
10 lat?!
- On był rektorem 13 lat i ja się go nie pytam, dlaczego tak długo.
To jaki pan ma teraz zawód?
- Jestem inżynier aktor. Skończyłem jedno, a potem Bardini [Aleksander Bardini, reżyser filmowy i teatralny, wybitny pedagog - red.] dał mi drugi dyplom.
Dlaczego od razu nie poszedł pan do szkoły teatralnej?
- Nie chciałem grać Hamleta, chciałem grać kabarety.
Pamięta pan szczególnie jakiś występ?
- Pamiętam ten z 1978 roku, gdy pojechaliśmy do Ameryki i zamiast wypłaty w złotówkach przywiozłem dolary, które były strasznie cennym materiałem na tamte czasy.
Jak pan widział tę Amerykę, nie chciał pan zostać?
- W życiu większego dziadostwa nie widziałem. U nas było czyściej na ulicach niż w Nowym Jorku czy Chicago. Ani chwili bym tam nie został.
Z Krakowa przeniósł się pan do Poznania.
- Rozpadła mi się grupa aktorska... Ludzie poszli do swoich uczciwych zawodów. Niektórzy nie chcieli być dłużej kabareciarzami. Przez nocne życie, kobiety. Źle się z tym czuli. No i zadzwonił pan Zenon Laskowik (64 l.) z pytaniem, czy bym z nim nie pograł. "Ależ oczywiście!" - odpowiedziałem mu. "No to kiedy przyjedziesz?" - pyta. Ja: "Jutro". I tak też się stało. Dwie indywidualności los strzaskał ze sobą. Tak miało być i nie żałuję tego.
Stanąłby pan jeszcze z Laskowikiem na scenie?
- Oczywiście, że tak. Chciałbym z nim jeszcze się spróbować, czy on wciąż jest taki żartowniś, dla którego można było zmienić miasto. Bo ja nie wiem, czy on dla mnie zmieniłby to miasto.
Kontaktujecie się?
- Nie. On mieszka gdzie indziej, ja gdzie indziej. Nie kontaktujemy się w sprawach zawodowych, to i w prywatnych też.
Jest między wami jakiś żal?
- Czy ja wiem, czy żal? Podobno kobiety jak się witają, to się całują, bo wtedy nie mogą się pogryźć. U dwóch facetów przypuszczam, że jest podobnie.
Kariera boli?
- Odpowiem może trochę inaczej... Przypomina mi się jedna z piękniejszych historii, jakie znam. Edward Dziewoński (+ 86 l.) zbierał datki na cmentarz w Warszawie, gdy nagle podeszła do niego pewna pani i powiedziała: "Na żywo to tylko na cmentarzu pana oglądam", bo do teatru pani nie chodziła.
Ale przyjeżdżają pana tu oglądać?
- Czasami.
Nie gra pan już.
- Odsunąłem na razie kabaret, bo to jest dość trudna sztuka, która wymaga dużej zdrowotności, że tak powiem. Ciężko czasem, taki wiek... Jak się zostało dziadkiem, trzeba ponosić konsekwencje.
Z ekranu też pan znikł.
- Czekam na rolę oskarową.
Co panu jest? Miał pan udar mózgu, był pan kilka razy w szpitalu.
- Miałem jakieś pierdoły umownie znane chorobami. Wszyscy chorują, tylko artysta nie. Artysta może być tylko nawalony. A w szpitalu byłem z różnych powodów. Zapalenie płuc... Innym razem wsiadłem na konia. Koń złamał mi nogę. Bo potknął się i przewrócił się na mnie tak, że aż pocałowałem jego tyłek. Musiał przyjechać rolnik z ciągnikiem, by podnieść nas.
W pana życiu zdarzyły się dwie tragedie.
- Wolę o tym nie mówić, to było 17 lat temu.
Poradził sobie pan z tym?
- Poradziłem. Wychowałem dwójkę dzieci.
Trzeciego syna pan stracił. Popełnił samobójstwo. Zarzuca sobie pan, że można było coś zrobić?
- Czasem nie da się czemuś zapowiec, gdy coś ktoś postanowi... Trudno zaimponować znanemu ojcu czymś oryginalnym.
To była chęć zaimponowania, zadziwienia świata?!
- Myślę, że tak.
Ma pan dwóch synów. Czy oni poradzili sobie ze sławą ojca?
- Nie wzięli przykładu z młodszego brata. Widzieli, że nie tędy droga. Można zaistnieć, ale niekoniecznie w glorii sławy.
Ma pan wnuka, 6-letniego Eryka. Jak pan się czuje jako dziadek?
- Jestem dumny, bo chłopca można czegoś nauczyć. Strzelać, dobrze jeździć samochodem... Takich męskich zajęć.
Nie gra pan, ale pracuje w "Fundacji Stworzenia pana Smolenia".
- Jest tyle dzieci, którym trzeba pomóc, można pomóc. Ania Dymna, Ewa Błaszczyk, one to pomagają. Ja jestem tylko cichym bohaterem. Nawet kiedyś przyznano mi taki tytuł. Pamiętam, że na uroczystości podeszła do mnie jakaś pani redaktor i pyta, jak to jest być cichym bohaterem. Ja jej na to: "Jak się jest cichym bohaterem, to morda w kubeł."
Mam pan siłę na fundację?
- Czasem, jak idę prosić o wsparcie, zakaszlę sobie pod drzwiami, żebym mógł powiedzieć normalnym głosem w środku.
Wydaje mi się pan człowiekiem smutnym...
- ...ale też się lubię napić. Nie jestem smutny, tylko tak głupio wyglądam. To jest inne patrzenie na świat.
Nie brak panu sceny, oklasków, fanów?
- Nie, mi wystarczy, jak gęsi tu gęgają. Nic mi nie potrzeba.