- Pani Elżbieto, czy to taki wrodzony uśmiech, czy raczej zawodowy? Może aktorki komediowe po prostu muszą go mieć?
- Na pewno nie muszą. Ja po prostu lubię się śmiać. Z natury jestem optymistką, chyba nawet wieczną optymistką. Kiedyś śpiewałam taką piosenkę, że śmiech to oręż w rękach ludów. No i czy to nie jest prawda?
- Podobno lubi pani uszczęśliwiać ludzi? I gdyby pani mogła, to zmieniałaby wiadomości w gazetach na bardziej pozytywne?
- Kiedyś miałam takie zamiary, żeby uzdrawiać cały świat. Dziś wiem, że to niemożliwe, ale chyba rzeczywiście sprawia mi przyjemność robienie innym przyjemności. A co do przekazów w mediach... Za dużo w nich smutnych rzeczy, za dużo zła. Myślę, że gdyby było więcej radosnych informacji, ludziom też byłoby lepiej.
- Czy to, że ma pani w domu satyryka, bo jest nim mąż Krzysztof Jaroszyński, pomaga w życiu? Bo pewnie różowe okulary już nie są wam potrzebne...
- Oj, nie zawsze jest różowo, ale generalnie stanowimy normalną rodzinę. Razem z naszą córką Gabrysią.
- I mimo że jesteście państwo zajęci od rana do wieczora, znajdujecie czas, żeby z córką jeździć na rolkach, wyjeżdżać na narty...
- Zawsze można i należy znaleźć czas dla rodziny. Bo rodzina to podstawa.
- Pani ma to szczęście, że może czuć się spełniona i rodzinnie, i zawodowo. A chyba nie zawsze było łatwo. Krakowianka wśród warszawiaków, hm, chyba różnie bywało...
- Co prawda jestem krakowianką, ale w Warszawie od początku czułam się dobrze. Może to przez ten mój wrodzony optymizm.
- To prawda, że kiedyś robiła pani na drutach? Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić...
- Tak, nawet z niezłymi wynikami. Ale potrafię też wbić gwóźdź i posłużyć się wiertarką.
- A co, mąż ma dwie lewe ręce do takich prac?
- Chyba kiedyś niepotrzebnie pokazałam mu, że potrafię. No to teraz to wykorzystuje.
- Ależ z pani Zosia Samosia!
- Pewnie trochę tak. Wszystko dlatego, że ja nie mogę nic nie robić.