Kapitan Nemo, czyli Bogdan Gajkowski: Od małego chodziłem w berecie - historia życia

2013-06-04 4:15

Piosenką "Twoja Lorelei" zawojował polskie listy przebojów. W latach 80. cała Polska nuciła hit wokalisty w czarnym berecie. Kapitan Nemo zaczął być nawet nazywany prekursorem nurtu new romantic w Polsce. Dziś artysta, który naprawdę nazywa się Bogdan Gajkowski, opowiada "Super Expressowi" swoją prawdziwą historię życia.

Mieszkałem kilka kilometrów od centrum Warszawy, we Włochach. Nie miałem więc do czynienia z miejskim zgiełkiem. Byłem za to otoczony zupełnie innymi dźwiękami, ponieważ przebywałem ciągle pomiędzy dużym zakładem przemysłowym, stolarnią i średnicową linią kolejową. Dopiero teraz się domyślam, skąd takie brzmienia pojawiają się w mojej głowie.

>>> Zbigniew Wodecki: W ukochaną rzucałem kamieniami - Historia życia

 

Zawsze czułem ogromne wsparcie rodziców. Mimo że przestrzegali mnie, że w zawodzie muzyka mogę napotkać wiele raf, to jednak nie przeszkadzali mi w rozwijaniu pasji. Moja mama (Lila) była księgową, ojciec (Ryszard) architektem. Na pierwszy rzut oka mało muzyczna rodzina, ale z opowieści rodzinnych wiem, że mama śpiewała kilka lat w chórze.

Rodzice pracowali, więc całe dnie spędzałem z babcią (Kasią). Wcześniej nie zwracałem na to uwagi, ale teraz, po latach, dotarło do mnie, że babcia śpiewała przy wykonywaniu każdej domowej czynności. Czyli właściwie przez cały dzień. Można śmiało powiedzieć, że dzieciństwo miałem śpiewające. Jeśli dołożymy do tego fakt, że po powrocie z pracy rodzice do późna słuchali muzyki, to już mamy komplet powodów, dlaczego moją pasją i zawodem stała się muzyka.

>>> Olga Bończyk: Po śmierci mamy mogłam spełnić marzenia - HISTORIA ŻYCIA

 

Muzyki uczyłem się od dziecka. Miałem niezwykłą łatwość uczenia się gry na różnych instrumentach, począwszy od fletu prostego w szkole poprzez harmonijkę ustną czy fanfarę w harcerstwie aż do gitary, na której zacząłem grać od 5 klasy podstawówki.

To był mój pierwszy instrument, który traktowałem poważnie. Chodziłem na lekcje gry, ale też grałem całymi dniami w domu. Jadłem i oglądałem telewizję, grając. Odrabiałem lekcje, też grając. Potem nocami słuchałem zachodnich stacji muzycznych i powtarzałem usłyszane tam solówki gitarowe. To musiało się skończyć założeniem zespołu muzycznego. Założyłem zespół w Pałacu Młodzieży w Warszawie, bo tam dostaliśmy do dyspozycji salę, sprzęt muzyczny i fachową pomoc. Koledzy po drodze zmieniali zainteresowania i odchodzili, a ja wchodziłem coraz głębiej w muzykę, ponieważ na niej najbardziej mi zależało. Tam po raz pierwszy zorientowałem się, że nie wystarczy tylko bardzo chcieć grać, trzeba jeszcze umieć. Uczyłem się więc pilnie, nie tylko gry na instrumencie, ale też przedmiotów teoretycznych, nawet aranżacji. Po pewnym czasie jednak skoncentrowałem się na śpiewie.

Po liceum poszedłem na studia na filologię angielską. Okazuje się, że jednak w życiu wszystko się jakoś konsekwentnie łączy… Anglistyka z kolei dała mi możliwość swobodnego poruszania się po współczesnym rynku muzycznym, którego siłą napędową są niewątpliwie kraje anglojęzyczne.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają