To było okrutne…
Pochodziła z rodziny zubożałej inteligencji urzędniczej, żyjącej do II wojny światowej na Kresach. W międzywojniu ojciec piastował funkcję komendanta policji w Buczaczu, gdzie żył z pierwszą żoną i miał z nią trzy córki. A matka była w tamtym czasie panną, mieszkała w oddalonym o 60 kilometrów Stanisławowie.
Rodzice poznali się zaraz po wojnie w Starostwie Powiatowym w Krakowie, gdzie obydwoje dostali posady urzędników. W 1946 roku, po śmierci pierwszej żony, Marcin postanowił pobrać się ponownie. Z Emilią miał pięcioro dzieci, a Kora była najmłodszą z tego rodzeństwa. Siedmioosobowa rodzina mieszkała w suterenie kamienicy przy ul. Grottgera, a mieszkanie miało 30 metrów kwadratowych. W przyszłości „Kora” nie utrzymywała kontaktów z przyrodnimi siostrami oraz dwoma rodzonymi braćmi (Andrzejem oraz Jerzym). Do końca pozostała blisko tylko ze starszą o siedem lat Anną. Jako dziewczynki, ze względu na gruźlicę matki oraz alkoholizm ojca, obie wylądowały w domu dziecka w Jordanowie.
- Byłyśmy tam razem, ale nas rozdzielono. (…) To było okrutne, bardzo okrutne... Tam istniał taki podział, do dziś nie mogę sobie tego wytłumaczyć, że maluchy miały inne zajęcia. Tęskniła za mną, czego nie byłam do końca świadoma. Też byłam dzieckiem
– wyznawała Anna. Po latach „Kora” opowiadała o tym, co siostry prezentki robiły dzieciom, a bicie różańcem stanowiło jedną z mniej wymyślnych kar. Bardziej pomysłowe zakonnice potrafiły smarować dzieci kałem przy użyciu szczotki do podłóg, jeżeli któreś nie zdążyło do toalety.
"Żyłam w paranoi"
Koszmar w katolickim ośrodku trwał dla „Kory” pięć lat. Do rodzinnego domu wróciła w 1960 roku jako dziewięcioletnia dziewczynka. Wkrótce potem zmarł jej ojciec. W tamtym czasie padła także ofiarą molestowania seksualnego przez księdza, który zwabił ją do swojego mieszkania.
Przez lata nie byłam w stanie nikomu o tym powiedzieć, nikomu się poskarżyć, bo byłam wychowana w poczuciu, że kobieta jest grzesznym narzędziem, że to Ewa, to jabłko, że wina jest we mnie. Choć to przecież ja byłam ofiarą starego, obrzydliwego księdza. Był starym, śmierdzącym człowiekiem, który wpychał mi jęzor do ust i gmerał w majtkach
mówiła szczerze w 2018 roku. Ze względu na problemy matki, Olgę wysłano do rodziny w Jabłonowie Pomorskim.
Przypominam sobie jedynie, że musiałam bardzo wcześnie rano wstawać i pracować – kontrolowałam prowadzoną przez nią [żonę wujka – przyp. red.] stację meteorologiczną i pilnowałam jej męża. Miała bowiem obsesję, że wujek ją zdradza. Żyłam w takiej paranoi i stresie, że nie pamiętam nawet, czy chodziłam wtedy do szkoły
– relacjonowała w autobiograficznej książce "Kora, Kora. A planety szaleją". Wiemy jednak, że chodziła. Dopiero w piątej klasie podstawówki powróciła do Krakowa.
W tamtym czasie miała za sobą pierwsze próby samobójcze.
Dotarło do nas, że dzieje się coś niesamowitego
Jej młodość przypadła na czasy hipisowskie. Z tamtych czasów pochodzi jej pseudonim, wymyślony przez ówczesną przyjaciółkę w 1969 roku. To wtedy poznała również Marka Jackowskiego, swojego pierwszego męża. Nie był to związek łatwy, ale dzięki niemu narodził się najważniejszy zespół w historii polskiej muzyki rozrywkowej, czyli Maanam. Jego początek miał miejsce w poznańskim klubie Aspirynka w 1976 roku:
To był taki koncert, że Milo [Kurtis – przyp. red.] trochę przysnął (...), ja siedziałam podparta o ścianę (...), a Marek grał na nastrojonej "hindusko" gitarze. Krótki epizod, po którym pojawił się John Porter. (…) od słowa do słowa narodził się Maanam Elektryczny Prysznic. To już było co innego, bo nagle zespół pocztą pantoflową nabrał niesamowitego rozgłosu. W 1979 r. już bez Johna nagraliśmy kilka piosenek. Zakochała się w nas Teresa Kowińska z Programu 3. Miała swoją listę Top 10. Wszedł na nią nasz numer "Hamlet". Na miejscu pierwszym był Niemen, a na drugim my. Zupełnie znikąd. Wtedy do nas dotarło, że dzieje się coś niesamowitego
wspominała „Kora” w rozmowie z Gazetą Wyborczą.
Choć zespół założył Marek i był jego liderem, ona dość szybko stała się głosem i twarzą Maanamu oraz całego pokolenia. Jej teksty z tamtego czasu oraz siła wokalu – ten krzyk niezgody, którego potrzebowali Polacy po stanie wojennym – uczyniły z „Kory” najpopularniejszą wokalistkę lat 80. Choć on założył zespół, ona go z tego zespołu wyrzuciła. Dopiero po czasie zrozumiała, że stanowią doskonały tandem twórczy. Bo tylko jego muzyka budowała to napięcie, które było dla niej niezbędne, aby wyrazić swoje myśli.
Nie wolno tracić nadziei
„Kora” należała do tych twórców i twórczyń, którzy nie korzystają z popularności, aby ją monetyzować i latać za darmo na egzotyczne wakacje. Przez kolejne cztery dekady kariery nie bała się kontrowersji, mówiła otwarcie o sprawach, o których polskie społeczeństwo bało się nawet pomyśleć. Była aktywistką, która popularność wykorzystywała, aby otwierać ludziom oczy. Niezależnie od tego, czy ktoś nagle przestanie ją lubić, a może właśnie zacznie. Do końca życia mierzyła się z traumami dzieciństwa i z pewnością nie żyło się z nią w związku z tym łatwo. Była osobą, która jako kilkulatka nauczyła się, że musi walczyć, aby przetrwać. Dorosłość pokazała jej, że nie wolno tracić nadziei:
Czekam na wiatr, co rozgoni ciemne, skłębione zasłony. Stanę wtedy na raz ze słońcem twarzą w twarz