- Wydał pan właśnie książkę o katastrofie smoleńskiej. Czy to może jakaś próba wytłumaczenia, kto jest winny, kolejna teoria spiskowa? O czym jest ta książka?
- Ta książka to opis niezwykłych wydarzeń, których wszyscy byliśmy świadkami. Opowieść o ludziach, sytuacjach, których nie mogliśmy pokazać w telewizji. Takich opowieści jest masę. W materiale telewizyjnym długa wypowiedź ma 10 sekund, a przecież w 10 sekund trudno powiedzieć o zwykłym dniu, a cóż dopiero o takim!
To jest opowieść o tym, jak niezwykli byli Polacy w tych dniach. Jest to wreszcie opowieść o Rosjanach. Nigdy nie widziałem, żeby ludzie, którzy mieszkali obok tragicznych wydarzeń, zareagowali z takim szacunkiem.
- Padły zarzuty, że chce pan zarobić na tragedii ludzkiej, że książka powstała błyskawicznie. Niektórzy śmieją się wręcz, że przygotowywał się pan do niej już w marcu...
- W Stanach takie książki pisze się w parę dni po wydarzeniu. Poza tym datę wydania ustaliło wydawnictwo... To nie jest opowieść o przebiegu wydarzeń na pokładzie samolotu, taka książka pewnie powstanie, za rok. Jest to opowieść o tych kilku dniach od 10 do 20 kwietnia. To zamknięta historia. Notatki do kolejnych stron książki miałem dawno, bo przecież przygotowywałem się do kolejnych wydań "Wiadomości".
- Dowiemy się prawdy?
- Nie ma wątpliwości, że tak. To jest wydarzenie tej skali, że nie da się nic ukryć... W ramach kursu na latanie helikopterami musiałem z instruktorem przeanalizować katastrofy śmigłowców. Nigdy ustalenie przyczyny nie trwało kilka tygodni, to były miesiące, lata. Wiele katastrof ma wiele przyczyn, czasem banalnych.
- Który z obrazów ze Smoleńska zostanie w panu na zawsze?
- To widok odwróconego skrzydła z kołami w górze. Gdy zobaczyliśmy strzępy samolotu kompletnie rozerwane, wyglądające jak porwana tektura, a przecież to była blacha, już nie łudziliśmy się, zrozumieliśmy, że wszyscy zginęli. Innym wspomnieniem jest obraz ubłoconej ciężarówki wiozącej stertę trumien.
- Jest pan młodym człowiekiem, a tyle już widział strasznych zdarzeń: Wojny w Rwandzie, Libanie, zamach w Londynie... To przekleństwo czy szczęście być tak blisko?
- Szczęście, gdy byłem blisko naszego wejścia do Unii czy NATO. Ale było masę tragicznych wydarzeń, których nie chciałbym relacjonować. Przecież do Smoleńska jechaliśmy pokazać zupełnie inną opowieść. Zupełnie przypadkiem znalazłem się w Tajlandii, gdzie zdarzyło się tsunami. Jechałem na sylwestra, a gdy wylądowałem, otrzymałem telefon, że muszę wrócić do pracy. Czasem takie wydarzenia doganiają dziennikarzy.
- Śnią się panu straszne obrazy?
- Tak. Czasami. Wojna w Libanie, dzieci z amputowanymi nogami, rękoma, jakkolwiek to zabrzmi w sposób oczywisty, banalny, nie da się tego zapomnieć. Gdy wracam do domu i widzę swoje dzieci, przytulam je, to doceniam proste rzeczy. Że moi bliscy są zdrowi, bezpieczni i że ja jestem z nimi.
- Ma pan czasem dość?
- Myślę, że każdy czasami ma.