Ojciec zatrudnił się w kopalni, ale niestety zdarzył się wypadek. Tato zamienił się na szychtę i kolega poszedł za niego do pracy. Było tąpnięcie, tamten człowiek zginął. Rodzice bardzo to przeżyli, tato powiedział: "Koniec! Wyjeżdżamy". Jak wiele rodzin, trafiliśmy na Ziemie Odzyskane, gdzie była praca i poniemieckie domy. Zamieszkaliśmy w Człuchowie. Do dziś mieszkają tam mama i czterej moi bracia, tylko ja wyemigrowałam! Śmieję się, bo zachciało mi się śpiewać. Ojciec znalazł pracę jako ekonomista w biurze, mama zajmowała się domem. A ja, jako najstarsza, zajmowałam się braćmi. Najmłodszego Marka prawie wychowałam.
Mama uczyniła mnie swoją pomocnicą i nieraz musiałam interweniować: "Kryśka, pomóż, Rysiek nie chce przynieść węgla. Powiedz mu coś!" - prosiła. Wcale nie cieszyłam się z tej dodatkowej funkcji, z tego, że jestem najstarsza. Chcę wyjść do koleżanek na podwórko, a mama woła: "Zabierz Marka!". Byłam krnąbrnym i żywym dzieckiem, miałam dziwne zainteresowania. Kiedy miałam trzy-cztery lata, strasznie fascynował mnie ogień. Kiedyś mama wyszła na chwilę do sklepu po chleb, a ja w tym czasie... podsunęłam wiadro pod kuchnię, taką na węgiel, włożyłam do niego zabawki, wsypałam żar z popielnika. I jak zaczęło się to wszystko palić, dymić! Nie mogliśmy oddychać. Przytknęłam nos do dziurki od klucza, bracia też szukali jakichś szpar. Mało brakowało, a udusilibyśmy się.
Mamę wtedy coś tknęło, po prostu wyszła z kolejki i prędko przybiegła... Potem, gdy wychodziła, na wszelki wypadek przywiązywała moją nogę do nogi od stołu. Można powiedzieć dmuchała na zimne. Kiedy byłam starsza, miałam naście lat, wcale mi się nie poprawiło. Kiedyś przespałam stację kolejową. Więc... otworzyłam drzwi wagonu, z nogi zrzuciłam jeden but, drugi, torebkę i hop z pociągu, który pędził - wyskoczyłam. To było głupie, wtedy strasznie się poobijałam, do dziś mam szramę na nodze.