Pewien etap w historii polskiej muzyki dobiegł końca wraz ze śmiercią Krzysztofa Krawczyka. Artysta odszedł pogodzony Bogiem, ale nie zawsze tak było. Wiele lat deklarował, że jest zawziętym ateistą.
Krzysztof Krawczyk nie zawsze był wierzący. Po tym jak w 1964 roku zmarł January Krawczyk - głęboko wierzący ojciec artysty, 18-letni wówczas Krzysztof musiał rzucić szkołę i zająć się utrzymaniem rodziny. Wspierał także pogrążoną w głębokiej depresji matkę. To zapoczątkowało kryzys jego wiary.
Na pogrzebie ojca ja, który był wierzący, powiedziałem głośno: „Nie ma Ciebie, Boże, nie istniejesz”. Wtedy dokonałem wyboru i stałem się oficjalnie ateistą – nie wiedziałem, że dalej wierzę. Z Kościołem długo nie miałem nic wspólnego. (…) Później to było bardzo wygodne, bo nie trzeba było chodzić do kościoła, spowiedzi, i to lenistwo spowodowało, że człowiek zaczął być troszkę hedonistą – mówił wtedy Krzysztof Krawczyk.
ZOBACZ: Żona ratowała Krzysztofa Krawczyka. Znamy przyczynę śmierci. Wstrząsające szczegóły
Artysta przez 20 lat wątpił w istnienie Boga. Wszystko zmieniło nie jednak po przeprowadzce do Chicago. Tam poznał miłość swojego życia. Pytany o przepis na udany związek obok miłości i zaufania, wymieniał element boskiej interwencji. Bo wraz z małżeństwem z Ewą Krawczyk, muzyk zmienił styl swojego życia o 180 stopni. Z ateisty stał się człowiekiem głęboko wierzącym. Wszystko zbiegło się z emigracją artysty do Stanów Zjednoczonych na przełomie lat 80. i 90. oraz wypadkiem samochodowym, z którego cudem uszedł z życiem.
„Wiara jest rzeczą dość prostą, ale też wspaniałą, która musi spłynąć na człowieka jako prezent” – podkreślił w rozmowie z „Faktem”. - „Ja go dostałem i przyszło otrzeźwienie. Ewa wzięła mnie do kościoła w Chicago. Wszedłem niewierzący, wyszedłem wierzący