Mieszkaliśmy na obrzeżach Nowej Rudy w starym domu pełnym tajemnic. Przed wojną dom należał do sióstr zakonnych. Ileż na strychu było starych map, atlasów, książek, mebli...
Okna kuchni wychodziły na plebanię, za nią był kościół, cmentarz, a z tyłu domu boisko i 50 m dalej w dół stała moja szkoła. I to był mój świat, moje dzieciństwo. Do szkoły nie lubiłem chodzić, miałem nauczycielkę, która kochała się w moim ojcu, ale ojciec ożenił się z mamą i gdy tylko przyszedłem do szkoły, pani zagięła na mnie parol.
Miałem konflikt z Kościołem. To w nim przeżyłem pierwszy wielki stres, który pozostawił ślad na całe życie. Nie dlatego, że bawiliśmy się w kościele, za co dostałem burę. Udawaliśmy Indian i strzelaliśmy z palca do aniołków. Była też figurka Murzynka, który po wrzuceniu monety kiwał głową. Wbiegaliśmy do kościoła, uderzaliśmy Murzynka w czółko... I też kiwał głową. Raz opowiedziałem o tym sąsiadowi, a on mnie postraszył, że to ciężki grzech.
Ale ten wielki stres nie przez niego, a przez proboszcza miałem. Dwa razy oblał mnie na egzaminie do Pierwszej Komunii. Przyszliśmy zdawać z kolegą. Proboszcz chory leżał pod wielką pierzyną. Tylko czerwony nos mu wystawał. I nie wiem dlaczego, ale wszystko mi się pomieszało, grzechy główne i główne prawdy wiary... Listy do rodziny wysłane, garniturek, gromnica kupione i przeze mnie to wszystko runie - już widziałem katastrofę. Padliśmy przed księdzem na kolana, błagamy... Odesłał nas do drugiej poprawki, którą... też oblaliśmy.
W końcu doszło do komunii. Każdemu dziecku rodzice kupili gromnicę. Po komunii proboszcz poprosił, by je zostawić w kościele, a on będzie je palił w naszej intencji... Taki biznesik sobie wymyślił. - Mamo, nie zostawiaj jej - prosiłem. Zależało mi, bo byłem zły. Mama spełniła moją prośbę, a ja pękałem z dumny.
Zawsze byłem buntownikiem, stąd konflikt z katechetą. Bo ciągnął mnie za krótkie włoski tuż nad uchem, tak że aż podniósł mnie na ławkę. Rzuciłem w niego, w plecy, zeszytem, wybiegłem z religii. - Mamo, ja już nie chcę tam chodzić! - poskarżyłem się. Mama wysłuchała mnie i przyznała rację.
Któregoś dnia jednak katecheta spotkał mnie na ulicy. Poczuł, że mnie skrzywdził i zaproponował, bym został ministrantem. Koledzy mówili, że to fajna robota, komunikanty, te niepoświęcone oczywiście, można jeść, starsi popijali księdza wino... Zgodziłem się, ale szybko wyrzucono mnie, bo źle dzwonkami dzwoniłem.