Gdy prawie trzy tygodnie temu Polskę obiegła informacja, że nieznany mężczyzna zaatakował Kubę Wojewódzkiego, oblewając go brunatną substancją, wszyscy wstrzymali oddech. Prezenter radia Eska Rock miał stać się ofiarą szaleńca, gdy 21 października przed ósmą rano wchodził do siedziby radia, gdzie prowadzi program "Zwolnienie z WF". Tajemniczy mężczyzna rozpylił w jego stronę nieznaną substancję.
Wojewódzki jeszcze tego samego dnia zgłosił to na policję i pojechał do szpitala na obdukcję. Zaczęto spekulować, czym oblano "Króla TVN". Kwas, gaz pieprzowy, a nawet... coca-cola. Problem w tym, że policja miała kłopot, aby zidentyfikować tę substancję, bo funkcjonariusze nie dostali od Kuby wszystkich części garderoby ze śladami tajemniczej cieczy.
PRZECZYTAJ: To nie kwas ani coca-cola! Na koszulce Wojewódzkiego są ślady fluidu!
- Tuż po zdarzeniu poszkodowany przyniósł nam do badania koszulkę, na której nie wykryliśmy żadnych substancji zagrażających życiu lub zdrowiu - mówi asp. Mariusz Mrozek, rzecznik Komendy Stołecznej Policji.
Dziennikarz miał donieść kurtkę. Ale długo z tym zwlekał. Zrobił to dopiero po 11 dniach od rzekomego ataku.
- W ubiegły czwartek oddał kurtkę, którą przekazaliśmy do badań w naszym laboratorium. Ich wyniki będą znane w przyszłym tygodniu - dodaje Mrozek.
Nie wiadomo, dlaczego Kuba opóźnia śledztwo. Ani dlaczego wycofuje się z części swoich zeznań. W pierwszej wersji mówił, że napastnik krzyczał do niego prawicowe hasła. Twierdził, że szaleniec był zamaskowany, jednak na nagraniu z monitoringu widać, że młody mężczyzna jest dobrze rozpoznawalny, nawet przed atakiem zdjął kaptur, żeby było lepiej widać jego twarz. A potem spokojnie oddalił się w kierunku przystanku autobusowego.
- Kuba dość opornie współpracuje z policją. Jest z nim utrudniony kontakt i nadal nie wiadomo, dlaczego od razu nie zostawił kurtki do ekspertyzy - mówi nasz informator.