Lech Ordon: W życiu nie ożeniłbym się z aktorką

2010-06-24 3:00

Pracował w filmie, teatrze i pierwszej powojennej telewizji przy ul. Ratuszowej w Warszawie. Lech Ordon (84 l.) opowiada "Super Expressowi" o początkach swojej kariery, niepowodzeniu, po którym mógł się zabić, i kobiecie swojego życia.

Była wojna. Pewnego dnia szedłem z kolegą przez miasto i zobaczyłem, że powstaje Studio Dramatyczne w Poznaniu. No to przygotowałem się, wierszyków nauczyłem i zdałem. W 1947 roku osiemnaście osób z tego studia pojechało na egzamin eksternistyczny do Łodzi, gdzie była Państwowa Szkoła Teatralna, i z tych z 18 osób dwie zdały, w tym ja.

Od razu przyjęto mnie nie na drugi rok. I do Teatru Wojska Polskiego. Dostałem kontrakt spisany na zwykłej karteczce oraz 4 tys. zł pensji. To nie było wtedy dużo. Ależ jakież to było szczęście dla takiego smarkacza! Jakbym Pana Boga za nogi złapał!

Oj, ale miałem przygodę straszną, mogło się to dla mnie fatalnie skończyć. Mianowicie było to, gdy graliśmy sztukę "Wielkanoc" Otwinowskiego. Któregoś dnia Leon Schiller (†67 l.) poprosił mnie, żebym przyszedł i partnerował zdającym do szkoły teatralnej. Zgodziłem się. Skończyliśmy ok. godz. 15.30. Pomyślałem, że do wieczornego przedstawienia mam jeszcze trochę czasu, więc wróciłem do domu, wziąłem książkę i... zasnąłem. W pewnym momencie usłyszałem przez sen: "Panie Ordon, panie Ordon, przedstawienie!". Obudziłem się. Ciemno. Jak ja się znalazłem w teatrze, nie wiem. Wpadłem, ale już było po mojej scenie, zagrał ją asystent reżysera. Za kulisami stał dyrektor Schiller i rzekł: "No nie, my go nie możemy ukarać, bo jakbyśmy go ukarali, to on by nam umarł". Ja byłem w takim stanie, że jakby mi ktoś dał nóż, to bym się zabił.

Jakiś czas minął, jest przyjęcie w szkole, Schiller nalał wódeczki i kiwa, żebym podszedł: "Panie Lechu, a wtedy co pan nie przyszedł na to przedstawienie, to co, ładna była?". - Panie dyrektorze, ale ja naprawdę z książką... Nigdy mi nie uwierzył.

W 1949 roku przeniosłem się do Warszawy. Do Teatru Narodowego.

W zespole była taka dziewczyna, która miała fioła na punkcie tańca. Pewnego dnia zorganizowała bal składkowy, na który mnie zaprosiła. I ja na tym balu spotkałem młodą osobę... No, no, no! Pamiętam, była w czarnej welurowej sukience... Zakochałem się! Obserwuję nieraz, jak się zakochują koty. To ja byłem wtedy takim kocurem. Umówiłem się z nią na randkę w kawiarence na Marszałkowskiej. Zauważyłem ją przez szybę. No to wziąłem gazetę i udawałem, że niby mnie nie interesuje. A ona stanęła nade mną i rzekła: "Jestem". Do dziś słyszę jej głos. Nie minął rok, wzięliśmy ślub, urodzili się nasi synowie, Piotrek - dziś inżynier i Krzysztof - operator filmowy. Żona nie była aktorką. Broń Boże! Z aktorką nigdy bym się nie ożenił. Kiedy mieliśmy się pobrać, wszyscy ją przestrzegali: Co ty robisz? Aktorzy to kobieciarze, karciarze, pijaki! I ci, co ostrzegali, porozwodzili się, a my 57 lat byliśmy małżeństwem.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki