- Spróbowałby pan zostać zawodnikiem w programie "Jaka to melodia?"?
- Oczywiście, że tak. Lubię się bawić. Pewnie przegrałbym z kretesem, ale może gdybym wystartował z tymi słabszymi, to dałbym radę? Ale tak naprawdę nie o to chodzi - to jest przede wszystkim program rozrywkowy.
- W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie lubi, gdy zawodnicy zbyt szybko odgadują tytuły piosenek...
- Zgadza się, bo nie lubię, gdy zabawa staje się wyścigiem. Zresztą obserwując inne programy rozrywkowe, można zauważyć, że przestają być rozrywkowe. Odbiera się im to, co najważniejsze, czyli radość widza. Dlatego też czasami wolę ludzi, którzy przychodzą się zwyczajnie pobawić, niż tych, którzy miesiącami uczą się tytułów piosenek tylko po to, by wygrać pieniądze.
- A po 12 latach nie znudziła się panu formuła programu?
- Ta formuła tylko pozornie jest taka sama. Codziennie spotykam innych ludzi, niezwykle ciekawych. Każdego zresztą na swój sposób dopinguję, ale co najważniejsze - to oni są podmiotem tego programu, nie ja. Moja rola to pomóc im w swobodnej atmosferze coś wygrać i sprawić, żeby poczuli się dobrze. Poza tym co tydzień wchodzę do studia i dogrywam nowe przeboje. Naprawdę to lubię. W programie niczego nie udajemy i, proszę uwierzyć - nie zmuszamy się do tej zabawy. Taka praca nie może się znudzić.
- Wiele osób uważa, że sprzedał się pan, gdy po roli Jana w musicalu "Metro" pojawił się w programie "Jaka to melodia?"...
- Nie słyszałem takich opinii. Byłem i jestem uczciwy w tym, co robiłem wtedy i w tym, co robię teraz. Ten zawód tego wymaga. Gram takie role, jakie sam wybieram. Byłem handlarzem narkotyków, grałem geja, byłem Janem z "Metra", grałem w serialach i filmach kinowych - teraz prowadzę program telewizyjny, pewnie jeszcze zdarzy mi się niejedno...
- Niedawno pojawiła się płyta "Skrzydła: The best of...". Czy to podsumowanie 25 lat pracy?
- Nie zamierzam na razie niczego podsumowywać. Po prostu zrobiłem sobie prezent na 25--lecie pracy artystycznej. Zebrałem najciekawsze piosenki, które nigdy nie znalazłyby się na żadnym nośniku (np. piosenka do filmu Piotra Łazarkiewicza - "W nas i wokół nas", z filmu Andrzeja Seweryna - "Kto nigdy nie żył", z oratorium Piotra Rubika "Golgota Świętokrzyska" czy piosenki nagrane z Oddziałem Zamkniętym lub grupą ZOO). To jest kawałek mojej historii. Ważny dla mnie. A jednocześnie wierzę, że to miły prezent dla fanów, których trochę zwodziłem, obiecując wznowienia poprzednich moich płyt.
- A jakie było te 25 lat?
- Przeleciało, ale niczego bym nie zmienił. Ciepło wspominam czas "Metra". Nigdy już w moim życiu nie powtórzył się okres tak bezinteresownego wejścia w projekt i pracy dla samej idei. Józefowicz miał wizję, a my poznawaliśmy granice naszej wytrzymałości (śmiech). Był też ważny czas współpracy z Jonaszem Koftą, nagranie pierwszej płyty, Broadway, wydanie pierwszego tomiku poezji... Sporo tego było...
- Czy wiersze to sposób na życie?
- Raczej sposób na samotność. Lubię poezję, naprawdę. Nie wszystko da się powiedzieć, zagrać na instrumencie, namalować pędzlem, wyrzeźbić - czasami potrzebne jest słowo pisane, które magicznie zmienia rzeczywistość - ono dodaje odwagi w tej zmianie.
- Jest pan tatą trójki dzieci. Co chce im pan przekazać, jak wychować?
- Chcę dać im dobry przykład. Nie chcę im podpowiadać, co mają wybierać i jak żyć, ale wiem też, że nie uchronię ich od popełniania błędów. Chciałbym oczywiście, żeby miały to, czego ja nie miałem, żeby wcześniej niż ja miały frajdę z życia i żeby robiły to, co naprawdę sprawi im satysfakcję w życiu. Nie będę też nalegał, by zostały prawnikami czy lekarzami... Makary studiuje reżyserię, wymyślił to sobie już dawno - i to robi. Szczęściarz. Moje córki ciągnie w różne miejsca, też nie będę im mówił, co mają wybrać. Anielka ma talent plastyczny, Tola zdolności ruchowe, często robią nam różne przedstawienia, występy... Gdyby chciały występować na scenie, to z pewnością byłoby je widać. Ale czy będą chciały? Nie wiem.
- A będzie pan przeprowadzał selekcję narzeczonych?
- Tak myślałem kilka lat temu, ale teraz już nie. Ufam, że same dobrze wybiorą. Wierzę też, że moje życie z moją żoną będzie dla nich istotną informacją, jak się nie pogubić w tych relacjach. Dlatego dziś nie boję się przyszłych narzeczonych z pomarańczowymi czubami, bo sam w podobny sposób dałem się poznać mojej przyszłej żonie... ale jeśli uznam, że sytuacja jest niebezpieczna, z pewnością wkroczę.
- Ma pan marzenia?
- Nawet je realizuję. Mam swój mały domek nad rzeką w Borach Tucholskich, ryby, spacery po horyzont niekończącymi się leśnymi dróżkami, kominek... Złapało mnie to już ze 20 lat temu. I szczęśliwie trzyma do dzisiaj.