"SE": - Trudno było podjąć tak radykalną decyzję?
Michalski: - Nie, sport traktowałem jako ciekawą przygodę. Nie byłem profesjonalistą na sto procent, bo fizycznie było to niemożliwe. A przez ostatnie dwa lata byłem wręcz zmęczony psychicznie łączeniem studiów i stażu z treningami. Wcale nie jest mi przykro, że odszedłem ze sportu, a z kariery jestem raczej zadowolony. Za największy sukces uważam czwarte miejsce w mistrzostwach świata w Daegu 2011.
- Czy żona nie próbowała pana nakłaniać na pozostanie przy lekkoatletyce? (Anna Jagaciak, 25 l., tegoroczna medalistka uniwersjady w skoku w dal i trójskoku).
- Ania zawsze namawiała mnie, żebym robił to, co w moim odczuciu jest dla mnie najbardziej odpowiednie.
- Ale teraz będzie pan "mężem swojej żony".
- To niewłaściwa perspektywa, bo żadne z nas nigdy nie miało zapędów, żeby zostać celebrytami. Chcieliśmy, by opisywano nas przez pryzmat tego, co robimy zawodowo. Więc tym bardziej nie jestem mężem swojej żony. Ale... w razie czego mogę nim być.
- Czy sportowe doświadczenie może przydać się w pracy lekarza?
- Na pewno, przyda się cierpliwość i świadomość, że efekty nie przychodzą z dnia na dzień. A także umiejętność nawiązywania kontaktów i porozumiewania się z ludźmi. Chciałbym być anestezjologiem, a to wiąże się z działaniem w sytuacjach stresowych, do czego sport mnie też przyzwyczaił. A stresy będą duże, bo odpowiedzialność za pacjentów musi być najwyższej próby. Tu nie ma miejsca na błędy.
- Czy "doktor" Michalski daje sobie radę z własną słabością, lękiem wysokości?
- Latem byłem na wędrówce w Tatrach i okazało się, że przy pozytywnych emocjach potrafiłem patrzeć w dal z Orlej Perci (śmiech).