Kiedy 28 lat temu brała z nim ślub, mało kto wróżył tej parze szczęście. Zwłaszcza tak długie. Nieżyjącemu od lat przyjacielowi, który ich ze sobą zapoznał, zanosi w rocznicę śmierci butelkę jego ulubionej whisky i stawia mu na grobie. I co ciekawe, butelka wkrótce znika... Miłośniczka zwierząt, w pierwszych dniach małżeństwa zabrała do domu z ulicy ledwo żywego kota. - Gosiu, albo ten kot, albo ja - powiedział twardo Urban. I od tamtej pory w ich domu rezyduje na stałe kilka kotów. Obecnie jest ich pięć.
- Podobno, jak szliście razem ulicą, to ludzie spluwali na wasz widok. Cóż, Jerzy Urban budził różne uczucia, ale częściej te negatywne. I pewnie część tego "splendoru" spadła i na panią?
- Tak bywało i - bardzo mi tego teraz brakuje (śmiech). Widocznie już się opatrzyliśmy, nie budzimy takich sensacji.
- Przyzna jednak pani, że wasz związek mógł budzić sensację. Co tu dużo mówić, nawet nie sięgając głębiej... Pani, atrakcyjna, natomiast Urban, hm... Stanowiliście także wizualnie ciekawy obrazek...
- Kiedy poznaliśmy się, prawie 30 lat temu, miałam 33 lata, Jerzy 55. On jeszcze tkwił w kolejnym związku, ja od kilku lat byłam rozwiedziona. Oczywiście wiedziałam, kto to jest Jerzy Urban, ale po raz pierwszy zobaczyliśmy się na prywatce u dziennikarza "Polityki" Zbyszka Rykowskiego, na którą Jerzy przyszedł ze swoją drugą żoną. I od razu jakby piorun w nas strzelił! To chyba była ta chemia, o której teraz tak piszą naukowcy. Po prostu - wybuchło między nami i rzuciliśmy się na siebie. Bo dla mnie ten facet był superatrakcyjny. Miał odpowiednie usta i był dobry w łóżku. No i jakie listy do mnie pisał! Czemu się nie dziwię, bo on był od pisania. Co dzień dostawałam po kilka.
- Nie bała się pani tego uczucia? Urban miał opinię "psa na kobiety". Słyszałam, że między jednym a drugim związkiem w jego mieszkaniu wciąż przebywały jakieś panienki. Jedna do łóżka, druga do gotowania, trzecia do sprzątania - i tak dalej...
- W ogóle o tym nie myślałam. Bałam się tego związku, bo lubiłam swoją wolność. Ale wpadłam.
- Powiedziała pani kiedyś "bije mnie, tłamsi, jest najokropniejszym mężczyzną, jakiego poznałam. Nie mogę jednak od niego odejść. Jestem z nim dla pieniędzy". Ile w tym prawdy?
- Brałam go biednego, więc mam dowód, że z miłości. W każdym razie staram się go już nie bić. Raz omal mu nie dołożyłam, jak prawie, prawie przyłapałam go na gorącym uczynku, ale zdążył mi uciec. Wiek go ustatkował.
- Ale ogląda się za ślicznymi
dziewczynami?
- I wtedy mu mówię: Jak dobrze, że już jesteś taki stary!
- Tyle lat w tak temperamentnym związku, bo przecież i pani lubi prowokować, czego przykładem jest chociażby wydawane kiedyś przez panią mocno kontrowersyjne pismo "Zły"... Na pewno nie obyło się bez burz?
- Jasne, ale one tylko dodawały pikanterii naszemu małżeństwu. Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. I nie nudzimy się na starość. Chociaż, co oczywiste, pewne sprawy wyglądają inaczej.
- Seks?
- Na przykład. Teraz ważniejsza jest czułość, śmiech i serdeczność.
- Dbacie o siebie, podsycacie tę czułość?
- To chyba mamy w sobie, bo nic szczególnego nie robimy. Ja nie upiększam się na siłę, nie biegam do kosmetyczki, nawet nie farbuję włosów, a po domu najchętniej chodzę w starej podkoszulce i starym dresie. Za to Jerzy, jak zawsze elegancki, w pięknym szlafroku. Ale doskonale się bawimy, przyjmując gości, bo ja bardzo lubię gotować. Doskonałą rozrywką jest też dla nas czytanie dobrych książek.
- Pracujecie razem, w jednej firmie, wspólnie wydając tygodnik "Nie". To dobry układ?
- Jerzy nie może mnie zwolnić i dla mnie jest to dobry układ. Jestem zadowolona, że mam dobrą robotę. Lubię tę redakcję. Mam swoją stałą rubrykę "Dialogi dam w drodze do kościoła"
- Niektórzy uważają, że dopiero po 50. zaczyna się życie, że najlepsze lata dopiero przed nimi. Pani też jest tego zdania?
- No nie. Najlepsze lata to już mam za sobą, ale na pewno nie będę się z tego powodu użalać. Nie ma nic gorszego niż stara zrzędliwa baba. A jak już taka zaczyna zrzędzić i na wszystko narzekać, to może powinna iść do psychiatry. Ja do whiskey i papierosów dołożyłam sobie sport. Jeżdżę na rowerze i uprawiam jogę. Natomiast nie stosuję botoksu.
- Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Daniszewska-Urban
Białostoczanka z rodziny prawniczej. Dziennikarka najpierw sportowa, potem zajęła się tematami społecznymi i biznesem. Dzisiaj współredaguje ze swoim mężem tygodnik "Nie". Miłośniczka i kolekcjonerka malarstwa. Twierdzi, że nietypowa, bo nie umie sprzedawać obrazów. Przywiązuje się do nich jak pies. Ale czasem te, które lubi, daje w prezencie.
Prowadzi dom otwarty, gości raczy specjalnościami swojej kuchni - śledziami siekanymi z piernikiem albo śledziami z prawdziwkami czy blinami z kawiorem. Tylko u niej można zjeść tak pyszne krewetki w sosie specjalnym, którego przepis ukrywa. Mama Marty, babcia małoletnich Zosi i Janka.