Urodziłam się w Polsce, ale takie świadome dzieciństwo spędziłam w Afryce. To był zupełnie inny świat. Miałam niecałe pięć lat, gdy zamieszkaliśmy w Liberii. Tata pracował tam w przemyśle drzewnym. Do kraju wróciłam, mając niespełna 9 lat.
Będąc dzieckiem, akceptuje się stan "tu i teraz". W Liberii chciałam być taka jak afrykańskie dzieci. Byłam jedyną białą dziewczynką, która chodziła z nimi do szkoły. Nie było łatwo. Miejscowe dzieci szarpały mnie za włosy, nieustannie dotykały. Po prostu byłam dla nich inna...
Starałam się dorównać ich sprawności. Ganiałam się z miejscowymi dziećmi po drzewach, budowałam szałasy z liści palmowych. Byłam wiecznie poobijana. Na moich kolanach rany się nie goiły.
Gdy odwiedzałam miejscowe dzieci, uwielbiałam próbować ich jedzenia. Moja mama tego nie akceptowała. Bała się, że zachoruję. Na szczęście tak się nie stało. Chorowałam tylko na anginę.
Dzieciństwo w Afryce to był cudowny czas... Wspomnienia stale wracają.
Parę lat temu, gdy ruszyłam stojącą na parapecie bazylię, doznałam olśnienia, że ten zapach nie tylko lubię, ale też skądś go znam. W końcu przypomniałam sobie, że w Afryce koło naszego domu rósł jej wielki krzew. Dla dziecka nie był to zbyt przyjemny zapach, ale bardzo charakterystyczny. Pamiętam też, że bardzo lubiłam potrawę przygotowywaną z manioku - fu fu, czyli taką kluskę, którą się ugniatało, a właściwie ubijało drewnianym tłuczkiem w drewnianej misce. Jada się ją z mięsnym sosem, jeśli oczywiście stać kogoś na taki, albo z sosem z orzechów palmowych. Nie zapomnę też tego smaku bananów. Gdy ja mieszkałam w Afryce, w Polsce były one nieosiągalnym wręcz rarytasem. A ja miałam je na wyciągnięcie ręki. Najlepsze były te malutkie. Ananasy natomiast rosły w naszym ogrodzie. Ścinało się same ananasowe czupryny, kładło na ziemi, a one się przyjmowały i rosły z nich kolejne owoce. Obok domu rosło też wielkie drzewo mango i awokado. Żadne owoce nie smakowały mi tak, jak tam...