Jest pani propagatorką zdrowego stylu życia, codziennie praktykuje pani jogę. Przyzna pani jednak, że świat artystyczny jest pełen pokus i nie zawsze sprzyja temu, żeby się wyciszyć.
Moje życie znacznie różni się od standardów do jakich przywykli moi koledzy. W świecie jest dużo dewastacji i autodestrukcji. Różne wybory życiowe powodują, że ludzie sami degradują siebie i swoje zdrowie. To często kwestia nieumiejętności relaksacji. Towarzyszy nam czasem tak niesamowity stres, że emocja czy energia jest tak rozbudzona, że np. po zagranym późno spektaklu nie da się po prostu zasnąć. Niektórzy biorą proszki nasenne, inni odreagowują alkoholem, inni długimi rozmowami. Trzeba to jakoś odreagować. Mnie przychodzi z pomocą joga i jej różne techniki relaksacyjne. Mam też świadomość, że alkohol też nie służy zdrowiu.
Wykluczyła pani alkohol zupełnie?
Nie, alkohol w moim życiu istnieje, ale mam nad nim kontrolę. Nie spożywam go codziennie. To nie jest lekarstwo na stres, ale dodatek do pięknych momentów w życiu czy do fantastycznego posiłku. Jestem fanką dobrego wina, a także niemalże producentką domowych nalewek. Robię namiętnie nalewki, począwszy od pędów sosnowych, przez młode szyszki sosnowe, potem czarny bez, dereniówka, wiśniówka i na koniec sezonu pigwa. Moi przyjaciele uwielbiają te wyroby. To dość szybko znika (śmiech).
Wracając do jogi. Czy jadąc na spektakle wyjazdowe zabiera pani ze sobą matę?
Oczywiście. Mata jest zawsze w walizce. Udało mi się nawet kilka koleżanek wkręcić w praktykę jogi, co mnie bardzo cieszy. Joga poprawia koncentrację, co bardzo przydaje mi się na scenie. Pomaga zachować dobrą sylwetkę i ma pozytywny wpływ na wiele innych aspektów.
Wspominała pani niedawno o swoim tacie, który ma 90 lat i wciąż jest w dobrej kondycji. Czyżby była pani z tzw. rodziny długowiecznej?
Chyba nie. Zwróciłam kiedyś uwagę na to będąc na cmentarzu. Patrząc po napisach na grobach bliskich uświadomiłam sobie, że nikt wcześniej nie przekroczył nawet osiemdziesiątki. W przypadku mojego ojca to raczej kwestia medycyny. On jest bardzo zadbany i przebadany. Dziesięć lat temu miał pękniętą aortę, co w 90% kończy się śmiercią, a on został odratowany. Bardzo sobie to ceni i dba o siebie, my dbamy o niego i naprawdę jest pod bardzo dobrą opieką lekarską. Ma fantastyczną jakość życia mimo różnych schorzeń. Mieszka w domu, prowadzi samochód, robi zakupy, jeździ na działkę i odwiedza kolegę i czyta książki. Jest osobą przytomną i aktywną. Oczywiście ma pomoc, ale bardziej dlatego, żeby nie był sam. W tym wieku ludzie są samotni, bo większość kolegów już odeszło. Mamy nie ma już od trzech lat.
Sprawia pani wrażenie szczęśliwej osoby.
Dziękuję, nie mogę narzekać. Myślę, że mam bardzo dużo szczęścia w życiu, ale to też jest kwestia dokonywania odpowiednich wyborów. Szczęście w moim przypadku nie spada samo z nieba.
Od lat dzieli pani życie pomiędzy Szwecję a Polskę. Czy mąż nie oburza się na te wyjazdy?
Nie. Wolność i zaufanie to jest podstawa związku. Mąż często ogląda mnie na scenie. Jest moim fanem. Mam to szczęście, że ceni moją pracę i generalnie od lat mnie wspiera.
Jest pani także babcią na odległość, bo pani jedyny syn mieszka w Ameryce Środkowej. Nie żałuje pani, że wybrał życie tak daleko?
Zawsze szanowałam jego wybory. Czasami może jest trochę żal, ale ja przecież też mam swoje aktywne życie, nie jestem typem matki, która żyje życiem swojego dziecka 24 godziny na dobę. Oczywiście zawsze czekam z utęsknieniem na kolejne zdjęcia czy wieści, co oni robią, ale nie atakuję go każdego dnia dziesiątkami wiadomości. Cieszę się, że Victor jest samodzielny i układa sobie świat po swojemu. To, że nie wisimy na sobie nawzajem to jeden z moich życiowych sukcesów, bo wychowałam syna na zaradnego i mądrego człowieka. Uwielbiam moją wnuczę, która po babci Victora dostała na imię Zosia. Może nie jestem babcią na pełen etat, ale to też cieszy.