- Czy odpukuje pani codziennie w niemalowane?
- Nie. Nie jestem przesądna. Nie odpukuję, nie uciekam przed czarnym kotem. Jedynie przydeptuję tekst, gdy mi upadnie. Nie dlatego, żebym bała się, że położę rolę, ale z przyzwyczajenia wyniesionego z teatru.
- To ja odpukam, i powiem, że idzie pani jak burza. Gra rolę za rolą - duże, ciekawe, różnorodne... Która z zagranych kobiet zrobiła na pani największe wrażenie?
- Najciekawsza była Anna, prostytutka ze "Zwerbowanej miłości", filmu, który czeka na premierę. Osoba pełna sprzeczności, kolorowa jak egzotyczny motyl, wrażliwa, z ogromną potrzebą miłości, szalona i praworządna zarazem.
Najbliższa zaś jest mi Weronika z serialu "Licencja na wychowanie", pewnie dlatego, że sama jestem od kilku lat mamą. Moja bohaterka ma dwoje dzieci, 8-letniego syna i dorastającą 15-letnią córkę z pierwszego małżeństwa, którą urodziła bardzo młodo. Teraz - patrząc na swoją bujną nastolatkę, drży, by Wiktoria nie poszła w jej ślady i za wcześnie nie została matką. Weronika tak się tym zamartwia, że okazuje się, iż sama jest w... ciąży.
Przeczytaj koniecznie: Richardson straciła program
- Do kin wchodzi film "Huśtawka". Gra pani w nim matkę i żonę, którą dotyka zdrada...
- Anna, bo tak ma na imię moja bohaterka, jest muzykiem, zdolną wiolonczelistką, ale dla rodziny zrezygnowała z kariery. Jej świat jest piękny, poukładany, bezpieczny. Mąż zarabia, ona zajmuje się domem. Pewnego dnia dochodzi do katastrofy. Dowiaduje się, że mąż ma romans z młodszą kobietą... Ta sytuacja, która wydawałoby się, iż powinna ją załamać, wyzwala w niej siły do walki o swoje życie, o rodzinę. Anna wraca do muzyki, odnajduje dawną pasję, a dzięki niej odbudowuje samą siebie, zamiast więdnąć - rozkwita. Lubię tę rolę, bo jest w niej nadzieja, a nie bezradne poddanie się losowi.
- Jedna z pani koleżanek, podobnie jak pani młoda matka, powiedziała, że dziecko zaskakuje ją każdego dnia. Pani też się to przydarza?
- Tosia oprócz spostrzegawczości, poczucia humoru i nieokiełznanej radości, zaskakuje mnie mną w niej.
- Co to znaczy?
- Patrząc na nią, czuję się, jakbym przeglądała się w lustrze. Czasem zwracam mojej córce uwagę, mówię: "Tosiu, jak ty się zachowujesz, jak ty się odzywasz?!". A ona odpowiada: "Mamo, gdybyś ty się tak nie zachowywała, ja bym się tego nie nauczyła!". Przyznaję jej rację... Dzięki mojej niespełna 4-letniej córce przyglądam się sobie, poznaję siebie. To piękna, ale często bolesna lekcja.
- Z okazji 10. rocznicy ślubu przyjęła pani nazwisko męża (Paweł Orleański - aktor - przyp. red.). A co mąż zrobił dla pani?
- Mąż zabrał mnie na wspaniały weekend do Rzymu.
- Założyli państwo firmę producencką, to zabezpieczenie na wypadek, gdyby zabrakło propozycji z filmu czy teatru?
- W pewnym sensie tak, ale wynikła bardziej z potrzeby niezależności, którą oboje odczuwamy. Ta praca szybko stała się naszą pasją, bo fascynujące jest tworzenie czegoś od podstaw, a zarazem pozwala nam poczuć się wolnymi. Nie oznacza to, że zrezygnuję z aktorstwa, które też jest moją pasją. Na szczęście oba zajęcia udaje się łączyć, by nie powiedzieć, że w jakimś sensie się uzupełniają.
- Prowadzenie firmy wymaga pracowitości i dobrej organizacji. Podobno jest pani mistrzynią planowania...
- Wie pani, podzielam twierdzenie, że jesteśmy kowalami własnego losu. Pochodzę ze Śląska, gdzie ceni się pracę, wychowano mnie w jej kulcie. Bardzo długo nie dawałam sobie przyzwolenia na bycie osobą niezorganizowaną. Teraz jest we mnie więcej luzu, otwartości, właśnie dzięki planowaniu przyszłości, przewidywaniu. Dzisiaj mogę spokojniej patrzeć w przyszłość, bez niepokoju, co będzie jutro, jeśli telefon od reżyserów będzie milczał...