- Tej wiosny możemy pana oglądać w wielu odsłonach - prowadzącego „Dzień Dobry TVN”, jurora w „Mam Talent” i podróżnika w programie „Niezwykłe Stany Prokopa”. W którym z tych wcieleń czuje się pan na tym etapie swojej kariery najlepiej?
- To jest chyba trochę jak z dobrym obiadem, w którym musi być kilka dań, żeby poczuć satysfakcję. Bez któregoś z „dań” miałbym wrażenie, że się nie najadłem, bo w każdym z tych projektów mam trochę inną rolę do zrealizowania. W Stanach jestem gościem, który siada przed pustą kartką i zapisuje ją swoimi myślami razem z moimi bohaterami. Tu tworzymy jakąś historię, która nie ma formatu, dzieje się spontanicznie. Z kolei „Mam Talent” jest formatem, który ma swoje uwarunkowania, tu prostu mam rolę do zagrania. Rolę, która jest dla mnie nowością, ale przed którą, muszę się przyznać, trochę się wcześniej wzbraniałem, bo miewałem propozycje jurorowania w różnych programach, ale uznawałem, że nie jestem gotowy na to, by strzelać ludzkim marzeniom między oczy. To się zmieniło w momencie, gdy zmieniłem swoje podejście do „Mam Talent”, bo wcześniej wiele osób miało wrażenie, że tworzymy program, który jest trochę jak igrzyska olimpijskie, że ma wygrać ten, kto wyżej skoczy, lepiej zatańczy. Dopiero w tej edycji zrozumieliśmy, że robimy tu po prostu program rozrywkowy, gdzie publiczność na się przede wszystkim dobrze bawić, a ja jako juror, mam być tej publiczności rzecznikiem. Kiedy tak zacząłem na to patrzeć, pojawił się większy luz.
- Jak to się stało, że po latach prowadzania „Mam Talent” znalazł się pan za stołem jurorskim?
- Stacja dostawała ode mnie pewne sygnały, że trochę już rolą prowadzącego się zmęczyłem. Nie narzekam oczywiście, bo robiłem to z radością, ale zmęczyła mnie pewna powtarzalność tej roli, bo ten program z punktu widzenia jego gospodarza ma dość ograniczoną pulę możliwości. Tutaj nie mam wpływu na decyzje jurorów, na to, kto przejdzie dalej, a często miałem wrażenie, że mam trochę lepszego nosa do niektórych wykonawców, niż niektórzy jurorzy. Pamiętam choćby, kiedy upierałem się przy tym, że nie powinni rezygnować z Dawida Podsiadło, kiedy stwierdzili, że przejdzie do dalej jedynie bez swojego zespołu. Dawid się wtedy na to nie zdecydował, a później okazało się, że zrobił niebywałą karierę. Mam wrażenie, że takich perełek wypuściliśmy z ręki co najmniej kilka. Mam nadzieję, że może dzięki temu, że mam pewien zmysł muzyczny - bo o muzyce wiem sporo - przynajmniej w tej dziedzinie będę mógł pomóc wyłapać jakieś ciekawe talenty.
- Przez ponad dekadę w roli prowadzącego widział pan na tej scenie mnóstwo uzdolnionych ludzi. Trudno jest pana dzisiaj, gdy zasiada w jury, czymś nowym jeszcze zaskoczyć?
- Przyznam szczerze, że – o dziwo - wcale nie pamiętam tak wiele występów w czasów, gdy prowadziłem program, a to dlatego, że my jako gospodarze, musieliśmy się skupiać na wielu różnych elementach, nie tylko na tym, co dzieje się na scenie, ale i za kulisami. Pracując przed kamerą często staliśmy do występów bokiem albo nawet tyłem, więc wiele z nich tak naprawdę mogłem zobaczyć dopiero w telewizji! Więc dopiero przy tej 15. edycji mam poczucie, że rzeczywiście jestem uczestnikiem tego programu i mogę w pełni skoncentrować się na występach uczestników. Dla mnie to jest nowa sytuacja i zupełnie inny – dosłownie punkt widzenia na ten program. To tak jakby twoja partnerka po 15 latach noszenia tej samej fryzury nagle ją radykalnie zmieniła. To po prostu zupełnie nowa relacja.
- Na kontynuację postawił pan z kolei w przypadku cyklu „Niezwykłe Stany Prokopa”, bo to już kolejny raz, kiedy wyrusza pan z kamerą za ocean. Dlaczego zdecydował się pan wrócić do USA?
- Chyba nie ma takiej osoby, która może powiedzieć, niezależnie od tego, ile razy była w Stanach, że zna ten kraj. Po pierwsze zmienia się on na przestrzeni czasu. Dzisiejsze Stany są zupełnie inne niż 20 lat temu, kiedy zaczynałem tam jeździć prywatnie. Po drugie, jest tak rozległy i tak różnorodny, że życia by nie starczyło, żeby zobaczyć wszystko. Po trzecie, poprzednie trzy edycje „Niezwykłych Stanów Prokopa” bardziej się koncentrowały na miejscach i ciekawostkach, niż na samych mieszkańcach. Stąd decyzja, by tym razem zmienić punkt widzenia i bohaterami uczynić nie zabytki, atrakcje turystyczne czy parki narodowe, ale ludzi. Tym bardziej, że łatwo jest nawiązać relacje z Amerykanami, bo pod tym względem są raczej ekstrawertykami. Nie chowają się przed kamerą, a w tym olbrzymim, różnorodnym kraju łatwo o ciekawych bohaterów. Chyba w żadnym innym miejscu na świecie nie ma tylu różnych indywidualności.
- Ile w dzisiejszych czasach jest prawdy w micie „amerykańskiego snu”?
- Myślę, że marzenia wciąż się tu spełniają, ale nie wszystkim, bo w ostatnich latach rozwarstwienie między ludźmi, którzy mają wszystko i tymi, którzy nie mają nic, bardzo dramatycznie się pogłębiło. Podczas pierwszych wycieczek do Stanów rzadko widywałem na ulicach tylu bezdomnych, co dziś. Te obrazki bywają przerażające. Bardzo też w wielu miejscach wzrosła przestępczość, więc nie jest to już kraj mlekiem i miodem płynący, jeśli kiedykolwiek w ogóle takim był. Jeżeli jednak ktoś ma pomysł na siebie bardzo ciężko pracuje, to nie znam miejsca, gdzie łatwiej mu będzie zrealizować swoją wizję. Cała kultura amerykańska sprzyja takim osobom. Nie brakuje zresztą wśród nich także Polaków.- Podróżuje pan od lat, także w te odległe zakątki globu. Czy jest w Polsce coś, co zaczął pan bardziej doceniać dopiero po czasie, zobaczywszy już kawał świata?
- Tak, choć zaznaczę, że Polska zawsze mi się podobała. Dlatego mieszkam właśnie tu, choć miałem wiele różnych możliwości, by wyjechać. Natomiast dopiero po powrocie z takich krajów, jak Stany, docenia się, jak bezpiecznie jest w Polsce. Po drugie, jesteśmy krajem, wbrew temu co nam się może wydawać, relatywnie dostatnim, rozwiniętym i bardzo zaawansowanym technologicznie. Patrząc choćby na bankowość elektroniczną, Amerykanie są kilka długości za nami. Pod wieloma względami Polacy nie tylko nie mają się czego wstydzić, ale wręcz powinni być dumni. Myślę, że naprawdę coś w świecie osiągnęliśmy i powinniśmy nosić głowę wysoko. Jasne, że zawsze znajdą się miejsca, gdzie jest lepiej, ale też uważam, że ten, kto marzy o jakimś Eldorado gdzieś daleko w świecie, powinien tak naprawdę zacząć szukać pod swoim nosem.