"Super Express": - Podobno nie lubi pani kobiet...
Maria Czubaszek: - Parę lubię. Ale generalnie na pewno bardziej lubię mężczyzn. A tak naprawdę, to - cytując Oscara Wilde'a - im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta. Poza tym kocham palić.
- Trzy paczki dziennie?
- Mniej więcej. Częściej to drugie. Ale wbrew temu, co niektórzy mi zarzucają, nie chwalę się tym. Po prostu nie widzę powodu, żeby to ukrywać. Nie jestem dzieckiem. Jeśli więc dziennikarz pyta, ile palę, odpowiadam uczciwie, że trzy paczki dziennie, ale nikomu tego nie polecam. Wprost przeciwnie. Cieszę się, że coraz więcej osób rzuca palenie. Mnie udaje się czasem rzucić spanie. Niestety na krótko... Potrafię wytrzymać bez spania góra dwie doby. Nie są to szalone noce, tylko "robocze". Z reguły sypiam cztery godziny. I to mi zupełnie wystarcza, żeby normalnie funkcjonować. Natomiast kiedy dłużej nie palę, tracę kontakt z rozumem.
- Pewna śpiewaczka operowa podkreślała, że w życiu trzeba 8 godzin spać, 8 pracować i 8 się bawić, a ona 8 śpi i 16 się bawi. A pani
- Na szczęście nie jestem śpiewaczką, więc mam inny sposób na życie. Pracuję dłużej, niż śpię i mam bardzo mało czasu (i coraz mniej ochoty) na zabawę. Życie towarzyskie nigdy specjalnie mnie nie interesowało. Podobnie jak życie pozagrobowe. Z jedną różnicą: wierzę, że pierwsze ma swoje uroki, w drugie w ogóle nie wierzę. Kiedy się umrze, to po balu.
- Czyli - "niech żyje bal"?
- Ale nie za długo. Bo, nie bójmy się banału, starość nie wyszła panu Bogu. Wiem to po sobie. Kiedy byłam młoda, choć nikt chyba nie wierzy, że byłam młoda, wyobrażałam sobie starość zupełnie inaczej. Myślałam, że będę miała godziwą emeryturę, chodziła na długie spacery z psem, siedziała przed telewizorem z papierosem w dłoni, w wolnych chwilach grała w pokera i czasem, kiedy najdzie mnie fantazja, napiszę coś. Dla przyjemności. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Sprawdziło się tylko palenie. Na granie w pokera nie mam pieniędzy, a na długie spacery z psem - czasu. W życiu nie musiałam tyle pracować, co teraz, na stare lata. Bo nie pracuję dlatego, że lubię, tylko dlatego, że muszę. Poniekąd z własnej winy. Nie odłożyliśmy z mężem (Wojciechem Karolakiem, muzykiem jazzowym - przyp. red.) na czarną godzinę. Bo po pierwsze nie widzieliśmy tego tak czarno, a po drugie w czasach PRL-u zarabiało się bez przepychu. Na życie starczało, ale odkładać nie bardzo było z czego. No więc trzeba pracować. I dlatego trochę się dziwię tym protestom przeciw przedłużeniu czasu pracy. Bo chyba mało kto wierzy, jak ja kiedyś, w godziwe emerytury... Więc jak żyć? Oczywiście można by, przynajmniej w moim przypadku, żyć krócej. Tyle że eutanazja nie jest u nas dozwolona. A szkoda, bo czasem naprawdę odechciewa się żyć. Chciałabym, kiedy będę tego chciała, móc godnie umrzeć. Nie czekając, żeby ktoś zmienił mi pampersy czy podał szklankę wody. Dlatego m.in. nigdy nie żałowałam, że nie zdecydowałam się na dziecko. Z myślą o opiece na starość. Po pierwsze byłby to egoizm, po drugie naiwność. Bo nie wszystkie dzieci opiekują się swoimi starymi rodzicami. Jedne nie mają na to warunków, inne ochoty. Ale nie dlatego oczywiście nigdy nie chciałam mieć dzieci. Było wiele innych powodów. Jak choćby niechęć do brania odpowiedzialności za drugiego człowieka.
- To dlaczego publicznie przyznała się pani do aborcji?
- Nie przyznałam się. Przyznać można się do czegoś bardzo złego. Nie twierdzę, że aborcja to nic złego. Ale uważam, że to mniejsze zło niż nieodpowiedzialna prokreacja. Dzieci powinny się rodzić chciane. A ja, jak już wspomniałam, nie chciałam mieć dziecka. Dlatego nie przyznałam się do aborcji, tylko na pytanie dziennikarza, co by się stało, gdybym niechcący zaszła w ciążę, powiedziałam, że tak się niestety stało i wtedy ją przerwałam. Nigdy nie żałowałam tego, ale też się tym nie chwalę. Tak jak nie nadaję się na kierowcę Formuły 1, himalaistkę czy nauczycielkę, tak nie nadaję się na matkę. Ja mam zero zdolności pedagogicznych. Nawet pierwszego męża nie potrafiłam sobie wychować. Dlatego się rozwiodłam.
- Ale z Karolakiem
- Jesteśmy już prawie 30 lat. Bo nawet nie próbowałam go wychowywać.
- Krystyna Mazurówna stwierdziła, że jedno jedyne małżeństwo, którego żałowała, to było to, które zasugerował jej ojciec...
- W moim przypadku sugestia wyszła od strony matki. Uznała, że skoro z Czubaszkiem chodzę, a nawet pomieszkuję, powinniśmy się pobrać. Czubaszek nie widział przeszkód, ja - powodu. Ale mama naciskała i w końcu, dla świętego spokoju, uległam. Ale na nowej drodze życia szybko przekonałam się, że nie powinnam pójść tą drogą. Prawdziwej miłości nie zaszkodzi nawet małżeństwo. A to nie była prawdziwa miłość. I nam małżeństwo zaszkodziło. Bo nic tak nie dzieli jak wspólne mieszkanie. Zwłaszcza małe.
- A z Karolakiem?
- Mamy duże mieszkanie. Ale poważnie Po nieudanym związku z Czubaszkiem nie ciągnęło mnie do kolejnego małżeństwa. Byłam przekonana, że nie jest mi do niczego potrzebne. A zwłaszcza do szczęścia. Ale w parę lat po rozwodzie poznałam Karolaka.
- I piorun sycylijski?
- Nie. Mam chyba w głowie jakiś piorunochron. I nie tracę głowy od pierwszego wejrzenia. Wojtek od razu mi się spodobał, ale nie zwariowałam. Długo trwało, zanim się na dobre poznaliśmy. Doszłam do wniosku, że fajnie nam się rozmawia, miło spędza czas. Karolak był w trakcie rozwodu. A po okazał się bardziej tradycyjny niż ja. Uważał, że skoro jest nam ze sobą dobrze, to powinniśmy się pobrać. Pomyślałam, co mi szkodzi? Jak nie wyjdzie, rozwiedziemy się. Napisałam nawet piosenkę, do jego muzyki zresztą: "Wyszłam za mąż, zaraz wracam, może nawet jeszcze prędzej, bo w małżeństwie ja się raczej nie zagnieżdżę".
- A jednak zagnieździła się pani?
- I to na dobre. Nie wiemy dokładnie, ile to już lat, bo papierek z urzędu wcięło, a rocznic nie obchodzimy, ale na pewno żyjemy długo i szczęśliwie już kawał czasu, 30 plus albo minus.
- Kłócicie się?
- O przedmioty, w które on obrasta, a ja większość bym wyrzuciła. Uwielbiam puste mieszkania, a on uwielbia je zagracać. Na stu metrach kwadratowych muszę lawirować między kablami, głośnikami, instrumentami muzycznymi, płytami, maskami z Amazonii, wypchanym krokodylem, łódką wydłubaną w jednym kawałku z drewna przez Indian, itp. Że nie wspomnę już o szafie pękającej od ubrań sprzed 20 lat, których nigdy już nie włoży, czy lodówki pełnej pustych słoiczków. Sorry... z resztką musztardy na dnie, chrzanu czy ketchupu. Ja bym zaraz je wyciapała, on lubi zostawić do parówek.
- Parówki to specjalność pani kuchni?
- Niemal wyłączna. Za to w trzech wersjach. Prosto z lodówki, prosto z wody i opiekane, na widelcu, nad gazem. Te ostatnie są najsmaczniejsze, ale najbardziej czasochłonne, a ja nie lubię stać w kuchni. Wolę siedzieć przed komputerem lub telewizorem.
- Podobno marzy pani o botoksie?
- Marzyłam. Bo choć dawno doszłam do wniosku, że tej urodzie nic już nie pomoże, warto przynajmniej spróbować. Zwłaszcza kiedy jest się trochę tzw. osobą publiczną. Lepiej wyglądać lepiej niż gorzej. Stąd marzył mi się kiedyś botoks.
- A teraz przestał?
- Teraz wiem, że na moje zmarchy nie jest botoks, tylko kwas hialuronowy...
- I co?
- Nie widać?