Niedawno ukazała się twoja książka, pt. „Trener życia”, a czy ty sama czujesz się trenerką życia?
- Już 35 lat promuję zdrowy styl życia. Byłam pierwszą trenerką fitness w Polsce, więc z pewnością było mi trudniej. Ta książka jest inna od poprzednich, bo przede wszystkim pokazuję w niej jak można odnieść sukces i zachować przy tym życiowy balans, bo żyje się tylko raz, więc warto celebrować to życie. Trochę w stylu amerykańskim, opowiedziałam też o swoich porażkach. Pokazałam jakie wnioski można wyciągnąć z niekorzystnych zdarzeń. Szczęśliwie wiele razy udało mi się spadać na cztery łapy. Wbrew pozorom moje życie nie było takie łatwe jakby się mogło niektórym wydawać.
Już w dzieciństwie nie miałaś łatwo.
- Największą lekcję dostałam w wieku siedmiu lat, kiedy moja mama została przejechana przez samochód. Najpierw nie wiadomo było czy przeżyje, potem spędziła rok w szpitalu i trzy lata na wózku inwalidzkim. Wówczas z dnia na dzień stałam się dorosłą dziewczynką. Musiałam walczyć nie tylko o siebie, ale też zajmować się młodszą siostrą. Nie miałam jak inne koleżanki beztroskiego dzieciństwa, nie było za bardzo nikogo, kto by mógł mnie pocieszyć. To ja musiałam przytulać mamę i dawać jej siłę i nadzieję, że kiedyś będzie dobrze. Uprawiałam już wtedy gimnastykę artystyczną, byłam reprezentantką kadry narodowej. Pisano o mnie w gazetach. Po udanych zawodach mama wykupywała wszystkie czasopisma ze mną i rozdawała sąsiadom i była bardzo dumna. Pamiętam, że wtedy robiłam wiele rzeczy, żeby jej sprawić przyjemność.
Czy mamie udało się w końcu wstać z wózka?
- Mama była kobietą o niezwykłej sile. Konsekwentnie walczyła o powrót do sprawności. Tę siłę mam właśnie po niej… Najpierw wózek zamieniła na dwie kule, później rzuciła i tę jedną. Zaczęła robić sobie treningi. Z Żoliborza do Centrum chodziła pieszo, a wracała autobusem. Niestety przypłaciła to życiem, ponieważ zażywała ogromne ilości środków przeciwbólowych. Wstydziła się wtedy niepełnosprawności i za wszelką cenę chciała pokazać, że jest samodzielna. W rezultacie zachorowała na raka. Zabił ją nowotwór. Tata też umarł na raka, dlatego ja chętnie wspieram wszelkie akcje związane ze zdrowiem, zgłębiam wiedzę i chętnie się nią dzielę. Sama też dbam o siebie, regularnie się badam i zachęcam do tego wszystkich, którzy pragną cieszyć się życiem.
Czy męża Ryszarda również pilnujesz, żeby się regularnie badał?
- Oczywiście, gruntowny przegląd organizmu to jest podstawa. W tej kwestii pilnuję nie tylko Rysia, ale też moich dwóch synów. Robimy badanie dwa razy w roku, raz przed wakacjami, żeby ze spokojną głową wyjechać, a drugi raz przed Bożym Narodzeniem, aby spokojnie usiąść do wigilii i nie stresować się, że komuś coś dolega. Trzeba zmieniać dietę w zależności od wieku i dolegliwości. Bardzo dbam o męża. Często dla niego gotuje inne rzeczy niż dla siebie. Niestety nie udało mi się go zagonić do sportu.
Czy ty też możesz liczyć na wsparcie męża?
- Jesteśmy razem już 33 lata, na dobre i na złe. Jeszcze nigdy się na nim nie zawiodłam. Mimo upływu lat nie nudzimy się ze sobą. Uwielbiamy sami jeździć na wakacje. Kochamy ze sobą być, siadać naprzeciwko siebie, rozmawiać, przytulać się, patrzeć sobie w oczy. Rozbawiła nas kiedyś sytuacja, kiedy w jednym z hoteli myślano, że jesteśmy kochankami a nie małżeństwem (śmiech). Kiedyś jedna z moich koleżanek powiedziała „miło jest widzieć jak ten Rysiek na ciebie patrzy”. Cieszę się, że tę naszą miłość widać i że możemy być dla innych przykładem bardzo udanego małżeństwa.
Rozmawiała Martyna Rokita