Studia w szkole teatralnej we Wrocławiu to piękny czas w moim życiu. Na trzecim roku zagrałam Martę w "Kto się boi Virginii Woolf". W drugim akcie wszyscy tam są pijani. Nie wychodziła nam jakoś ta scena, aż dla eksperymentu zrobiliśmy nocną próbę, kiedy naprawdę piliśmy wódkę. Przedtem dobrze się najedliśmy, żeby się nie upić. Eksperyment się udał. Sama siebie wtedy zaskoczyłam, że potrafię tak zagrać. Zapamiętałam ten stan i dalsze próby poszły świetnie - już bez alkoholu.
Już w szkole zaczęłam grać w filmach. Po pierwszym roku dostałam główną rolę w "Wakacjach z Madonną". Zagrałam z Krzysztofem Kiersznowskim. To była przygoda. Pieniędzy prawie z tego nie było. Pamiętam, że za honorarium kupiłam parę płyt. Potem był serial "Przyłbice i kaptury", film "Jajo", potem "Dziewczęta z Nowolipek", "Rajska Jabłoń", pierwszy teatr telewizji "Mordujemy Vivaldiego" w reżyserii Jerzego Gruzy. Mój dziekan Igor Przegrodzki dawał mi zgodę na granie. Był kochany, wiele mu zawdzięczam.
Zaraz po szkole zagrałam w serialach "Tulipan", "Rzeka kłamstwa", w teatrach telewizji - choćby "Mgiełkę", z którą do dzisiaj jestem kojarzona. Mnóstwo wtedy grałam w teatrze, nie wychodziłam z telewizji, a nie było mnie stać nawet na małego fiata. Takie to były czasy. Potem po przewrocie nastąpił kryzys, który przetrwałam dzięki serialowi "W labiryncie". Jeszcze wtedy aktorzy mieli ambicje uczestniczyć wyłącznie w sztuce wysokiej i granie w komercyjnym serialu nie było prostą decyzją. Pamiętam, jak przyjechał do mnie reżyser Paweł Karpiński, żeby mnie przekonać. To było śmieszne, bo nie wiedział, jak mi powiedzieć, że bohaterka ma jedną krótszą nogę. Jakoś to wydukał, a ja się zgodziłam. Wszyscy to wtedy oglądali - nie było konkurencji. Cała Polska płakała, jak mi zoperowano nogę. Ludzie bardzo długo jeszcze pytali mnie: "Jak nóżka?".
Pierwsza opera mydlana się skończyła, a ja dostałam rolę w pierwszym prywatnym przedstawieniu - wielki hit, "Prostytutki" śp. Żeńki Priwieziencewa. Chyba za to wyleciałam z Teatru Powszechnego. I zamiast szukać sobie pracy w innym teatrze - obraziłam się na świat, załatwiłam sobie stypendium i pojechałam do Wiednia. I nagle okazało się, że nie ma dla mnie miejsca w kraju. Do dzisiaj płacę za to cenę, dlatego nie wyjeżdżam z Polski na dłużej niż na urlop. Ale wszystko w życiu dzieje się po coś. Gdybym nie wyjechała, nie nauczyłabym się języka i nie zaczęłabym tłumaczyć literatury. Odnajduję się w tym. Wiem, że robię to dobrze, uczciwie, tłumaczenie sprawia mi przyjemność. Czego sobie życzę? Chciałabym tym, co robię poruszyć kilka serc i grać do końca życia.