- W serialu „Kuchnia” gra pani Helenę, która jest szefem kuchni w konkurencyjnej dla Wiktora, granego przez Tomasza Karolaka restauracji, oboje rywalizują więc o palmę pierwszeństwa. Kto, pani zdaniem, jest w stanie wygrać ten pojedynek?
- Oczywiście, że ja (śmiech)! Helena jest w stanie docenić talent konkurencji i ma duży szacunek do tego, co robi Wiktor. On z kolei wyraźnie ją lekceważy, dając do zrozumienia, że kobieta - z założenia - nie nadaje się na szefa kuchni. Przyznam, że taka dyskryminacja prywatnie też by mnie bardzo oburzyła, więc bardzo się w takich momentach wczuwam w rolę Heleny (śmiech). Złośliwości Wiktora nie wpływają jednak na spokój i pewność siebie mojej bohaterki, ona nie ma poczucia, że musi mu coś udowadniać, a wręcz ją to bawi. Dla niej ta nerwowość Wiktora w jej obecności może co najwyżej wskazywać, że nie jest on aż tak pewny swoich umiejętności. Helena za to, wie ile potrafi.
- Przy okazji pracy na planie zdradziła pani, że prywatnie także uwielbia spędzać czas w kuchni, choć tę pasję odkryła w sobie stosunkowo niedawno. Co panią przekonało do gotowania?
- Tak naprawdę zaczęłam znacznie więcej gotować, od kiedy zostałam mamą. Zanim dzieci się pojawiły, nie przykładaliśmy z mężem do tego aż takiej wagi, a ponieważ oboje dużo pracowaliśmy, najczęściej jedliśmy „na mieście”. Od kiedy dzieci są na świecie, bardzo zależy mi, by jadły w domu zdrowe i wartościowe posiłki, zaczęłam więc temu tematowi poświęcać o wiele więcej czasu i uwagi. Przyznam jednak, że na początku miałam sporo obaw, bo zupełnie nie wiedziałam, co im gotować i jak się za to zabrać. Teraz mam w sobie więcej spokoju i pewności, a nawet zaczynam trochę w kuchni improwizować, co mogę traktować jako potwierdzenie, że weszłam na wyższy poziom wtajemniczenia (śmiech). Stawiam przede wszystkim na kuchnię sezonową, ale też taką, o której mówi się ostatnio coraz więcej, czyli zero waste. Dlatego staram się zawsze jak najlepiej wykorzystywać to, co jest w lodówce. Jestem dumna, gdy udaje mi się wyczarować coś smacznego w taki sposób, by niczego nie marnować, choć nie wszystkie moje eksperymenty okazały się udane (śmiech).
- Od pasji do gotowania zaczynało się wiele biznesów gastronomicznych zakładanych ostatnio coraz częściej właśnie przez aktorów. Zastanawiała się pani kiedyś nad tym, by także iść w ich ślady?
- Ja chyba nigdy nie miałabym takiej odwagi, a wiem co mówię, bo mam przyjaciół, którzy prowadzą restaurację. Dobrze więc wiem, jaka ciężka jest to praca. To poważny biznes, którego trzeba pilnować, wymaga poświęcenia mu wiele czasu i wysiłku. Żywienie ludzi to też duża odpowiedzialność.
Emisja w TV:
Kuchnia
sobota 20.05 Polsat
- Wiosną widzieliśmy panią w serialu gwiazd Kabaretu Moralnego Niepokoju „Piękni i bezrobotni”, niedawno wróciła pani z Czech, gdzie grała pani w komedii „Indianin”, teraz możemy oglądać panią w „Kuchni”. W komedii czuje się pani najlepiej?
- Nie wiem, czy najlepiej… Często jestem obsadzana w rolach komediowych, choć przyznam, że gdybym mogła wybierać, to bardziej skłaniałabym się ku rolom w filmach czy serialach kostiumowych. Do takich najcieplej bije moje serce. Lubię klasykę. Żartuję czasem, że szkoda, że szkoda, że nie urodziłam się w czasach młodości Beaty Tyszkiewicz, Anny Dymnej czy Magdaleny Zawadzkiej, które mają wiele takich ról na swoim koncie. Komedie nie są więc do końca moim wyborem, ale dobrze się czuję w takim gatunku.
- Aktorzy często podkreślają, że rozbawić widza jest znacznie trudniej niż wzruszyć. Czy pani ma podobne doświadczenia?
- Już w szkole teatralnej, na zajęciach z Anną Seniuk, którą uważam za mistrzynię formy komediowej, usłyszałam od niej coś, co zapadło mi w pamięci. Pani profesor tłumaczyła nam, że komedia jest o tyle trudnym gatunkiem, że dostajemy recenzję tu i teraz. W teatrze od razu wiadomo, czy się rozśmieszyło widza, bo albo słychać śmiech albo ciszę. Przed kamerą jest trochę inaczej i chyba trudniej, bo tu tej reakcji na żywo nie ma, a do tego dochodzi wiele elementów niezależnych ode nas, aktorów, bo film czy serial to praca zbiorowa. Na efekt końcowy składa się praca całej ekipy. Ponad 11 lat byłam w teatrze o profilu komediowym. Dobrze poznałam ten gatunek. Ważny jest w nim rytm, można wręcz do tego podejść jak do równania matematycznego, a gdyby się posłużyć metaforą muzyczną, to można powiedzieć, że komedię da się rozpisać na pięciolinii. Potrzeba określonej sekwencji nut.