Chciałem być aktorem, ale nie dostałem się na studia. Więc żeby uciec przed wojskiem, poszedłem do studium kulturalno-oświatowego. Zostałem kaowcem, do mnie należało organizowanie rozrywek wczasowiczom. Trafiłem do Rewala i Niechorza. To chyba był najciekawszy okres w moim życiu! Już nie mówię, że jako "Młody" musiałem opędzać się od żon i cór, które przyjeżdżały same na wakacje, ja tam zarobiłem majątek! 70 tysięcy złotych w jeden sezon, podczas gdy mama miesięcznie dostawała tysiąc. Jak to zrobiłem?
Miałem kilka fuch. Byłem kaowcem, lajkarzem, kelnerem. Lajkarz to dziś zapomniane słowo, pochodzi od nazwy aparatu fotograficznego Leica. Lajkarz to facet, który robi zdjęcia z wakacji, z małpką na plaży, z misiem na szczycie góry. Zatrudniał mnie facet z zakładu Fotokolor ze Szczecina. Za czarno-białe zdjęcie wczasowicza miałem 2 zł, za kolorowe 5. A wieczorami, gdy nie prowadziłem wieczorku zapoznawczego ani żadnej innej imprezy, byłem kelnerem w restauracji "Zdrój". I tam wpadłem w sidła gangu. Miałem zarabiać 700 zł, a już w pierwszym dniu dowiedziałem się, że mam odpalać stówę dziennie bufetowej. "Jak to?! Przecież ja nawet tyle nie zarobię!" - buntowałem się. Szybko dowiedziałem się, jak to działa. W restauracji, by nie rozpijać społeczeństwa, nie wolno było sprzedawać wódki, tylko winiak i to na kieliszki. Sprzedawaliśmy więc ten najtańszy, ale bufetowa rachunek wystawiała na najdroższy. Na kieliszku mieliśmy 10 zł i z łatwością wystarczyło i dla niej.
To był złoty okres, ale musiał się skończyć. Nie chciałem być całe życie bawidamkiem. Chciałem iść na studia, ale... capnęło mnie wojsko. A po nim zostałem etatowym działaczem ZSMP. Kariera moja była jednak krótka, wyrzucono mnie z wilczym biletem za to, że nie przyprowadziłem na wiec na pl. Dąbrowskiego tysiąca młodych ludzi. To stało się w pierwszym roku małżeństwa, rodził mi się syn, a mnie nigdzie nie chciano przyjąć do pracy. I wtedy wyciągnęła do mnie rękę dyrektorka firmy "Brokat". Piękne żakardy tam robili. Mówili na nią "mama".
Raz zadzwoniła do mnie: "Jutro podstawię ci służbowego fiata, pojedziesz w Koszalińskie. Będziesz dyrektorem mojego ośrodka wczasowego". Nie chciałem jechać, ale nie miałem wyjścia. A potem okazało się, że żyło nam się tam z żoną i Dominikiem po hrabiowsku. 11 stałych pracowników, nie wiem po co, nawet w listopadzie, gdy buda była zamknięta. Był tylko jeden problem. Tam nic nie można było załatwić bez wódki. Nawet kobiety w GS-ach gazowały. Któregoś ranka, po wypiciu dwóch setek na śniadanie, nie potrafiłem utrzymać noża w ręce. W godzinę podjąłem decyzję, że wyjeżdżamy. W ciągu trzech dni wróciliśmy do Łodzi, ale niestety małżeństwa już nie udało się uratować.