Ojciec, Marek, urodził się w Łodzi. Mama, Franciszka, była góralką, poznała go w Karpaczu Górnym. On był kierownikiem domu wczasowego, ona pracowała w kuchni. Byłem późnym dzieckiem. Pamiętam w I klasie podstawowej wychowawczyni po wywiadówce z pretensją uderzyła do mnie: "To rodzice nie mają czasu? Muszą dziadków wysyłać?". A to był mój ojciec, tyle że gdy ja byłem pierwszoklasistą, on miał ponad 60 lat. Rodzice nie narzekali na mnie, to raczej mój brat miał często do szkoły pod górkę i chyba celowo, na zasadzie: bierz z niego przykład, stworzyli między nami konflikt. Raz Zbyszek wbił mi nawet widelec w udo, sterczał jak nóż zatknięty w pień, do dziś mam bliznę. Musiałem doprowadzić go do szału, ale nie pamiętam czym. Co najgorszego zrobiłem...? Ugryzłem przedszkolankę w ucho, bo chciała mnie położyć spać. Ja protestowałem, a ona... nic. To przy piątej próbie nie wytrzymałem. Relegowano mnie z przedszkola, bo to było bardzo dobre bankowe przedszkole.
Moje dzieciństwo było śmieszne, określiłbym je wsiowo-handlowe. Mój ojciec był kierownikiem domów towarowych, mama też pracowała w handlu. Ponieważ nie chodziłem do żłobka, zabierali mnie ze sobą. Wychowywałem się na belach watoliny i w dziale zabawkowym. Tam mnie akurat nie chciano, bo rozkładałem metalowe chińskie zabawki na części.
A wsiowe? Był kiedyś taki zwyczaj, myślę, że nie tylko w Łodzi, że jeździło się na letnisko za miasto. To była wyprawa! Przyjeżdżała furmanka, zabierała dwa tapczany, pościel i jechaliśmy zająć wybielony pokój u gospodarza.
Pamiętam ludzi na wsi, którzy chodzili z tytkami, papierowymi torbami. Zbierali pieniądze dla księdza, by pomodlił się o deszcz. Nigdy później z czymś takim się nie spotkałem.
Z plastyki zawsze TRÓJA
W podstawówce byłem dobrym uczniem, tylko z zajęć plastycznych miałem ciągle trójkę. Mówię o tym, bo to ważne dla mojej przyszłej kariery. Władze postanowiły, że wymieszają uczniów elitarnego I Liceum Ogólnokształcącego z synami klasy robotniczej. Ci, co mieli dobre stopnie w podstawówce, bez egzaminów trafiali do "Jedynki". Ale moją "36" nazywano ściekiem, marne miałem szanse na elitarne liceum. Miałem 14 lat i w klasie kolegów po 17-18 lat. Pili, palili, bili. Nie tylko uczniów. Naprawdę! Nieraz przyjeżdżała karetka, bo nauczyciel dostał w... twarz. Ostatecznie do "Jedynki" dostałem się, bo mama wybłagała tę czwórkę z plastyki.