To był rok 2000. Pamiętam dokładnie - 23 czerwca. Byliśmy już z Haliną parą, pojechaliśmy do Sopotu. Puszczano tam wianki ze świeczkami. Wtedy pierwszy raz w życiu jadłem żurek. Potem pojechaliśmy do Warszawy, byliśmy na koncercie przed Zamkiem. Ludzie jedli karkówkę, pili piwo z plastikowych kubków. Strasznie mi się to podobało.
Mimo że nie znałem ani słowa po polsku, znalazłem pracę, podpisałem umowę na rok. I tak minęło 12 lat. Swoją restaurację Bistro de Paris otworzyłem w 2004 roku. Miałem wspólnika, nasze drogi jednak się rozeszły i zacząłem działać sam. Personel też dobieram sam. Często są to osoby z polecenia, ale i młodzi ludzie, którzy dopiero zaczynają. Nie czytam CV, bo w nim można wiele napisać, nie sprawdzam, czy potrafią smażyć, gotować, bo tego trzeba się nauczyć. Patrzę na to, jaki dana osoba ma charakter, podejście do kolegów, sprzętu, jedzenia.
W restauracji spędzam większość czasu. Jeśli wychodzę, to tylko na chwilę. W niedzielę Bistro de Paris jest zamknięte, wtedy odpoczywam. Moja lodówka w domu czasem świeci pustkami, bo wiadomo, że szewc bez butów chodzi. Chodzimy z Haliną do restauracji, choć w Warszawie jest mi trudno pójść na obiad. Nie jestem obiektywny. Wiem, ile coś kosztuje, czy jest dobrze podane, z czego zostało zrobione.
Obydwoje z Haliną spełniamy się w roli dziadków. Mamy wnuka i wnuczkę - Oskara i Klarę, dzieci córek mojej żony. Dzieciaki są słodkie i uwielbiamy je rozpieszczać. Z moją córką i synem, choć mieszkamy daleko, mamy bardzo częsty kontakt. Dzwonimy do siebie, spotykamy się, rozmawiamy na Skypie.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:Michel Moran z Master Chef: od dziecka chciałem być kucharzem
Czego nie lubię w polskiej kuchni? Buraków. Kiedyś nie lubiłem też kompotu, ale ostatnio piłem tak dobry, że się do niego przekonałem. Z tymi burakami to jest tak, że do jedzenia ich zmuszano mnie w szkole i dlatego tak za nimi nie przepadam. W swojej restauracji cenię sobie klasykę. Nie pędzę za modą, która panuje na świecie, wolę pozostać przy klasycznej kuchni, sprawdzonych recepturach.