Mirosław Baka jest szczęśliwym mężem aktorki Joanny Kreft-Baki (59 l.). Aktorska para gra ze sobą w teatrze, a także każde ma osobne projekty. Choć kochają swoją pracę, starają się od niej odpoczywać. Urlop jest świętością, której nie wolno burzyć.
Na potrzeby produkcji filmu „Sami swoi. Początek” musiał się pan cofnąć kilka dekad wstecz. Jakie to uczucie?
To zawsze jest ciekawe. Granie współczesności ma swoje zalety, ale takie osadzenie rzeczywistości w innym czasie niż obecny jest pasjonujące aktorsko. Tu szczególnie, kiedy cofamy się do przeszłości „Samych swoich”. Nad słownictwem czuwali językoznawcy, żeby nie popełnić żadnego błędu historycznego, bo o to nie trudno. Trzeba się trochę przestawić, ale ogólnie dobrze mi się gra. Wszystko jest do opanowania.
Zdjęcia kręcone są w Tokarni pod Kielcami. Pan pochodzi z pobliskiego Ostrowca Świętokrzyskiego. Czy udało się przy okazji zdjęć odwiedzić kogoś z rodziny?
Wbrew pozorom to wcale nie jest tak blisko. Jeszcze nie udało mi się odwiedzić rodziny ani znajomych, ale nie wykluczam, że tego lata do Ostrowca zawitam. Zawsze staram się znaleźć troszkę czasu, ale na razie mimo pięknej pogody nie złożyło się, bo po zdjęciach musiałem pędzić do Gdańska lub do Warszawy na kolejne plany lub do teatru.
Mirosław Baka: Wakacje to świętość!
Całe lato spędzi pan na planie „Samych swoich”, czy może jednak wygospodaruje pan chwilę dla siebie i dla rodziny?
Lato będzie pracowite. Po „Samych swoich” melduję się na kolejnym planie filmowym w zupełnie innej części Polski. Staram się jednak nie zaniedbywać rodziny. Zawsze wpisuję w kalendarz daty, w których żeby nie wiadomo co się działo po prostu nie pracuję. To jest mój obowiązek wobec bliskich, żeby mimo ciągłych zdjęć do serialu czy do filmu wpisać ten czas wyłącznie dla rodziny. Muszę być w tym konsekwentny, bo moja żona jest pod tym względem stanowcza.
Pana żona również jest aktorką. Czy bywa problem, żeby zgrać wspólne terminy na te obowiązkowe wakacje?
Zgrywanie polega na tym, że planujemy dużo wcześniej wakacje. Żona mówi „odtąd dotąd masz nie brać żadnych propozycji, a jeśli dostaniesz to masz być do mojej dyspozycji, synów i wnuka” (uśmiech). Ja się dostosowuje zawsze i każda produkcja musi się dostosować do tych założeń, a jak nie no to trudno, to beze mnie.
Odważnie!
Przez ponad czterdzieści lat w zawodzie nauczyłem się takiej higieny pracy. Trzeba rozgraniczać pewne sprawy.
Wiem, że z żoną grywacie razem w teatrze. Czy często sprawy związane z pracą przenoszą się na grunt domowy?
Praca w żaden sposób nie przenosi się do domu i nie ma prawa się przenosić. Może na początku naszej drogi zawodowej w teatrze było coś takiego, ale później to się zdrowo odseparowało. Oboje jesteśmy aktorami, kochamy swoją pracę, ale nauczyliśmy się, że przy stole nie należy już rozmawiać o teatrze. Wystarczy na próbach, wystarczy tam, gdzie pracujemy, natomiast dom jest domem.
Podobno odradzał pan aktorstwo swoim synom.
Nawet nie bardzo musiałem im odradzać. W dzieciństwie często poniewierali się za kulisami teatru albo na planach filmowych. Co prawda starszy syn nie oddalił się od tego zawodu daleko, bo został operatorem filmowym, ale to jednak jest coś innego niż aktorstwo. Natomiast młodszy już się tyle napatrzył, że powiedział „nie, nie, dziękuję, czym innym się w życiu zajmę” (uśmiech).
Wielu pana kolegów po fachu dodatkowo zaczęło być reżyserami. Pan nie miał takich zakusów?
Obecnie nie, choć kiedyś były takie pomysły. Nawet poszedłem na wydział aktorski z myślą, żeby kiedyś reżyserować, ale już Kieślowski mi to skutecznie wybił z głowy. Powiedział: „zajmij się tym, co dobrze robisz. Reżyserem możesz zostać zawsze”. Trzeba mieć dużo cierpliwości i dużo samozaparcia, a ja nie znajduje już teraz w sobie tych cech i nie zmierzyłbym się z tak trudną materią jak obejmowanie całości, reżyserowania, aktorów, z całym tym harmidrem i problemami. Lubię się skoncentrować na swojej pracy i to wystarczy.
Rozmawiała Martyna Rokita
Więcej w materiale wideo!