Pewnego dnia wraz z moim bratem i jego przyjaciółmi wybraliśmy się na obchód warszawskich klubów. Mój potężny brat często stawał na tzw. bramkach, więc z wejściem do klubów nie mieliśmy problemu. W końcu wylądowaliśmy na balu na Politechnice. Akurat tańczony był mazur. Moi znajomi stwierdzili, że to nudne, a ja wręcz przeciwnie. Nagle zobaczyłem kobietę o zielonych oczach. Te oczy... Udałem się w ich kierunku. Przeprosiłem faceta, który adorował ową posiadaczkę tych pięknych oczu i poprosiłem ją do tańca. Kiedy ruszyliśmy w tany, trochę się pogubiłem w krokach i podciąłem partnerkę. Nie udało mi się samemu utrzymać na nogach, więc wylądowałem na parkiecie. W takiej sytuacji niejedna kobieta byłaby śmiertelnie obrażona. No bo trafił jej się ktoś, kto nie tylko się nie zachował, ale jeszcze narozrabiał. Ale ona była tak rozbawiona, że... zostałem z nią do dziś. To Magda, moja żona, która ma zielone oczy i ogromne poczucie humoru. Nasza znajomość od wydarzeń na balu potoczyła się bardzo gwałtownie. Bo wtedy byłem już dłuższą chwilę sam po swoim ostatnim związku. Poznaliśmy się 11 grudnia, oświadczyłem się jej w czerwcu, a ślub był już w październiku.
Bardzo dobrze pamiętam też momenty narodzin moich dzieci, a zwłaszcza synów. Pierwszy syn Luka przyszedł na świat bardzo szybko. Tydzień przed wyznaczonym terminem pojechaliśmy do szpitala, bo Magda stwierdziła, że to już ten moment. Lekarz uspokoił nas jednak, że trzeba jeszcze poczekać. Sytuacja powtórzyła się za tydzień i wtedy ledwo zdążyliśmy. Przyjechaliśmy do szpitala o 8.05, a o 8.15 syn był już na świecie. Długo walczyliśmy o jego zdrowie i życie. Trafił do Instytutu Matki i Dziecka...
Poród drugiego dziecka, czyli córki Marty, przebiegł bez komplikacji. Za to drugi syn Michał również spieszył się na świat. Pojechaliśmy do naszych znajomych. Do ich mieszkania trzeba było wejść po schodach. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy, po czym Magda oznajmiła mi, że właśnie zaczęła rodzić. Znowu musiała pokonać te długie schody. Trzeba było natychmiast jechać do szpitala. Żona pojechała rodzić, a ja do domu po rzeczy. Michał po przyjściu na świat nabawił się jakiegoś przeziębienia i musiał zostać w szpitalu dłużej.
Jednym słowem, moi synowie już na wstępie musieli powalczyć o swoje życie.