Urodziłam się w Ostrowi Mazowieckiej (woj. mazowieckie), zapewne mama z tatą wysiedli tam z pociągu. Bo moi rodzice, którzy pochodzili spod Grodna, tak sobie wymyślili, że jak Judymowie będą pracować we wsiach i małych miasteczkach.
Mama była nauczycielką, ukończyła przedwojenną Wyższą Szkołę Pedagogiczną, tata był polskim działaczem, pracował w gminie jako starosta, sekretarz, a potem działał w AK.
Niewiele jednak pamiętam z dzieciństwa. Mam tylko strzępy wspomnień. Bo dziecko pamięta tyle, ile opowiedzą mu rodzice, a ja strasznie wcześnie ich straciłam.
Z opowiadań wiem, że Rysiu, mój starszy brat, chciał mnie zabić. Gdy byłam malutka, stanął nade mną z ogromnym polanem i krzyknął: "Smerda, won z mojej luli" - pewnie chciał powiedzieć: "Smarkula, won z mojego łóżeczka", ale mu nie wyszło. Na szczęście mama to zobaczyła i go powstrzymała. Inaczej byłabym okaleczona albo bym nawet po prostu nie żyła.
Potem mieszkaliśmy w Zarębach Kościelnych. W okolicy stacjonowali radzieccy żołnierze. I niestety musieliśmy stamtąd uciekać do Goworowa (Dolnośląskie). Musieliśmy mieszkać gdzieś na styku frontu, bo z okupacji bolszewickiej przeszliśmy pod niemiecką. W Goworowie SS aresztowało tatę. Zawieźli go na Pawiak, a potem do Oranienburga pod Berlinem. Tam w obozie koncentracyjnym go zamordowali.
Wiem, strasznie bałaganiarskie są te moje wspomnienia, ale one są naznaczone emocjami dziecka, które było w rozpaczy...
Mama strasznie się rozchorowała. Koleżanki zawiozły ją do Warszawy, ale kiedy wreszcie dotarły do Szpitala Dzieciątka Jezus, było już za późno. Mama umarła. Mnie zabrała ciotka Pieńkowska, która wykupiła się złotem z niewoli niemieckiej. Pamiętam, gdy przyjechała do Goworowa, stopy miała obwiązane gazetą. Dostała więc buty po mojej mamie i mamusi kożuszek. Ciotka obiecała, że jak zdobędzie domek na ziemiach odzyskanych, to mnie do niego zabierze. Rysia nie mogła zabrać, bo miała już 2-letniego synka, jej mąż zginął w Powstaniu Warszawskim. Nie dałaby więc sama rady z trójką dzieci. Rysio trafił więc do domu dziecka przy ul. Krypskiej w Warszawie, a ja z nią pojechałam do Szczytna.
Rysio był strasznie zdolny i kiedyś Władysław Bierencwajg, dyrektor sierocińca, przyjechał do Szczytna, by poznać siostrę Rysia. Zapytał, kim bym chciała być. Odpowiedziałam "baletnicą", a on na to: "Jesteś za stara, by zaczynać naukę tańca. Co jeszcze umiesz?" - zapytał. "Rysować" - powiedziałam i pokazałam mój pamiętnik, który zatytułowałam "Krysia sama dla siebie", i w którym sama sobie rysowałam i sama dedykacje pisałam. Zobaczył te moje krasnoludki i prawie zwymiotował, ale chyba uznał, że jakiś potencjał mam. Ciotka chciała, bym była przedszkolanką, ale on powiedział: "Po moim trupie! Nie będzie żadną przedszkolanką, skończy wyższą uczelnię". I zabrał mnie na rok do sierocińca, a potem zapisał do liceum plastycznego w Łodzi.