- Co nowego w nowym roku?
- Jakoś leci. Systematycznie i planowo starzeję się i gdyby nie serial "Barwy szczęścia", który nie pozwolił mi zapomnieć, że jestem aktorem, ten proces byłby całkiem bezproduktywny.
- Ale mimo wielu wspaniałych wcieleń, łącznie z Tadeuszem z "Barw szczęściach", Polacy kochają pana za Hermanna Brunnera ze "Stawki większej niż życie". To fenomenalne, jak udało się panu zdobyć taką sympatię, grając niesympatyczną postać?
- Widocznie mam w sobie tyle wrodzonego wdzięku, że przebija się on przez czarny charakter roli. A poważnie - uważam, że role niejednowymiarowe są o wiele ciekawsze od bohaterów pozytywnych. Nawet gdy gram, zdawałoby się, postać jednowymiarową, staram się ją poszerzyć, dobarwić, nadać jej półcienie. Nie ten czowiek jest zły, który nie budzi sympatii, ale ten, który czyni zło. Jeżeli kogoś stworzone przeze mnie w Brunnerze pozory zmyliły, to chyba i dobrze. Liczy się efekt.
- Przyjaźni się pan ze Stanisławem Mikulskim, grającym w "Stawce..." pana przeciwnika, agenta J-23. Podobno przynajmniej raz w tygodniu się spotykacie?
- Mamy do siebie wiele szacunku i sentymentu od czasów, kiedy wspólnie pracowaliśmy na planie filmu. Obaj jesteśmy uwiecznieni w panteonie śląskiego Muzeum Hansa Klossa. A jak! Obaj stoimy rączka w rączkę przepięknie odlani. Chociaż ja twierdzę, że Kloss powinien być wypchany, ale mnie nie posłuchali...
- A co lubi pan robić, gdy nie gra w serialu?
- Co robię, kiedy nic nie robię? Nic. Bo poza aktorstwem nic dla mnie nie istnieje. Raz podłubię sobie tu, raz tam, mam na myśli majsterkowanie. Raz kopnę tu, raz tam, mówię o ogródku, ale to wszystko nie to... Moje życie wypełniło aktorstwo. Nawet w czasie wojny, w wojsku, w teatrze przyfrontowym było moim celem. Teraz, kiedy mi tego brakuje, żadne namiastki nie są w stanie zapełnić pustki. Ale nie upadajmy na duchu. Mam jeszcze przed sobą tyle lat...
Pon.-czw., TVP 2, 20.05