Czarny kostium, czarny kapelusz. Dziedzic, nieco zapomniana, ale nadal energiczna i pewna siebie dziennikarka, stawiła się w warszawskim sądzie. Ruszył jej proces autolustracyjny. Dziennikarka chce, by sąd uznał, że nie była tajnym agentem, o co oskarżono ją w programie "Misja specjalna", a co teraz potwierdza IPN.
Pani Irena i jej obrońca chcieli, by sprawę prowadzić za zamkniętymi drzwiami. Sąd nie przychylił się do tej prośby. Dziennikarka nie zgodziła się odpowiadać na pytania prokuratora, więc zadawali je obrońca i sąd. Zapytana, czy kiedykolwiek świadomie kontaktowała się ze współpracownikiem SB odpowiedziała: - Tak, tylko raz w 1961 r. I dodała, że było to po pogrzebie ojca Agnieszki Holland. Do jej domu miał przyjść agent ze zdjęciem i pytaniem, kogo na nim rozpoznaje. Potem jeszcze raz spotkała go w Bułgarii.
Dziedzic przyznała, że oczywiście mogła spotykać agentów, nawet o tym nie wiedząc. - Kiedy przechodziłam z radia do telewizji, jedna na 25 osób była agentem. Kiedy w 1981 odchodziłam z telewizji, jedna osoba na 25 nie była - mówiła.
Sąd pokazał dziennikarce pokwitowania wypłat pieniędzy z pytaniem, czy rozpoznaje na nich swoje pismo. Ona uznała, że były to sumy wypłacone na delegacje, np. do Paryża, lub jej podpis został na dokumencie w podstępny sposób przeniesiony.
Zapytana, jaka była jej sytuacja materialna w latach 50.-60., Dziedzic odpowiedziała: - Nie zarabiałam tyle, ile byłam warta, ale zarabiałam dostatecznie dużo, by nie mieć problemów finansowych.
Kolejna rozprawa za kilka tygodni. Wtedy zostaną przesłuchani świadkowie.
A sama sprawa może potrwać dość długo. - Poddam się decyzjom i datom wyznaczonym przez sąd - powiedziała "Super Expressowi" Dziedzic.