Kochałam piosenkę francuską, francuski kabaret, marzyłam o stypendium w Paryżu. Niestety, w tamtych czasach tylko ktoś z dużą protekcją miał możliwość studiowania na Zachodzie. Mnie zaproponowano NRD lub ZSRR. Wybrałam Leningrad, bo jest tam bardzo dobry instytut teatralny, w którym studentów uczą profesorowie i mistrzowie, a nie jak to często bywa - ich asystenci.
Pięć lat studiów zrobiłam w trzy lata, bo co tu dużo gadać, jestem osobą bardzo zdolną. Kiedy wróciłam do Polski, był rok 1980. W kraju panował niepokojący nastrój, czuło się, że coś wisi w powietrzu. Niebawem, bo już w następnym roku, wprowadzono stan wojenny... Wielu patrzyło na mnie wilkiem. Bo wróciłam do Polski z niewłaściwego kraju. Poszłam więc do pracy jako urzędniczka. Siedziałam za biurkiem chyba półtora roku, o półtora roku za długo. W moim właściwym zawodzie też było marnie. Artyści bojkotowali pracę w mediach i ja wkrótce zostałam bezrobotną. W tym czasie też rozwiodłam się z pierwszym mężem. Szybko więc podjęłam decyzję o kolejnym wyjeździe. Bez żalu zostawiłam mieszkanie - 37 m2 i rozlatującego się "malucha".
Skrzyknęłam dwóch moich kolegów i wyruszyliśmy na podbój krajów arabskich. Postanowiłam, że nie wracam do Polski przez następnych 10 lat. Co robiłam w krajach arabskich? Grałam na skrzypcach, śpiewałam, tańczyłam. Pracowaliśmy w dobrych hotelach, takich jak Sheraton. Przyjeżdżali arabscy szejkowie, którzy wyglądali jak żywcem wyjęci z "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Białe galabije, złote pierścienie, złote zęby, łańcuchy i cygara taaaaaakie długie. Śpiewaliśmy im rosyjskie romanse, które uwielbiali. Czy miałam tam powodzenie, ja, mała kobietka? Ależ oczywiście, że miałam! Nawet męża z Libanu sobie przywiozłam. Był przystojny, inteligentny, opiekuńczy. Ale w Polsce nie zdało to egzaminu.
Subtelnie mówiąc, ta jego nadopiekuńczość stała się nie do zniesienia. Zrobił się chorobliwie zazdrosny o wszystkich i o wszystko. Więc szybko rozwiodłam się, zmieniłam zamki i kupiłam psa Felusia, żeby mnie bronił.