"Super Express": - Świetnie pani wygląda. To geny, a może operacje plastyczne?
Nina Andrycz: - Geny, po mamie. Operacje? Nie miałam, nawet botoksu nie stosowałam... Kiedyś usiadło za mną w teatrze pewne małżeństwo, które zachwycało się moją urodą. Nagle słyszę, a żona mówi do męża: "No, żebym ja miała 15 operacji plastycznych, to bym też ładnie wyglądała!". Nie wytrzymałam nerwowo, odwróciłam się, podniosłam włosy do góry i mówię: "Proszę pani, ja nie miałam ani jednej". Zaczerwieniła się, zaczęła przepraszać. Po co operacje? Żeby mnie bolało, gdy będę się uśmiechać? Dbam o siebie, ale bez przesady.
Przeczytaj koniecznie: Nina Andrycz: Niczego nie żałuję
- Część Polek marzy o emeryturze w wieku najlepiej 50 lat. Wreszcie będzie święty spokój
-... Idiotki. Nie ma świętego spokoju. Namawiam kobiety do pracy, by uniknęły złego losu niepotrzebnej kucharki. Niech nauczą się dobrze robić zastrzyki albo dobrze pisać na laptopie. Takiej kobiecie wieczorową porą, jak będzie kłótnia, mąż nie powie: A milcz głupia! Bo on wie, że i bez niego da sobie radę. Do tej pory kobiety na prowincji są bite. Nawet w XIX wieku tak kobiet nie bito. A teraz bije nawet inteligencja.
- Pani jest z pokolenia, w którym kobieta przede wszystkim była żoną. Skąd więc taka niezależność? Miała pani jakieś przykre doświadczenia?
Patrz też: Nina Andrycz dla Super Experssu
- O tym, że będę niezależna, zdecydowałam w piątej klasie gimnazjalnej. Miałam ogromne powodzenie na szkolnej scenie, już wtedy wiedziałam, że mam przyszłość niezależną od męża. Mama wątpiła w to, mówiła: "Scena to rozpusta. Po moim trupie". To ja mówię: "Po mamy trupie!". A kochałam ją bardzo i ona mnie również. A potem była wielkim moim fanem. Zawsze biegała do Teatru Polskiego i dopytywała się kasjerek, jaka jest frekwencja. Kasjerki miały przykazane, by mówić, że świetna, żeby broń Boże się nie martwiła. Nie położyłam ani jednej sztuki. Jerzy Zaleski, były dyrektor administracyjny Polskiego, niestety zwolniony przez Andrzeja Seweryna, mówił: "Może się pani na mnie powołać, a ja potwierdzę, że w Ameryce kobiety klękały na progu pani garderoby". Grałam wtedy z Ignacym Gogolewskim w "Krzesłach", bezgranicznie zakochaną żonę. Po przedstawieniu przyszły do mnie trzy kobiety. Zmartwiłam się, bo nie miałam ich czym poczęstować. Miałam tylko miętowe cukierki od kaszlu. Pytam jedną z tych pań: "Co panią tak wzruszyło w tej smutnej sztuce, która ma etykietkę: teatr absurdu". A ona na to: "Jakiż to absurd?! To samo życie. Pani tak tego bęcwała na scenie kocha, że myśmy uwierzyły, że należy temu mężowi ufać, podtrzymywać go, nie mówić ty safanduło, bo to tylko pogorszy sytuację". I podobno tak emanowałam tą miłością, że te kobiety się nie rozwiodły. Dziękowały, nawet modliły się za mnie. Czyli ile może zrobić dobrze zagrana rola?
- A zagrałaby pani w serialu?
- Tak, ale po warunkiem, że rola będzie ciekawa, niebanalna.
- Gdyby pani miała sobie dać punkty za szczęście, od 1 do 10, ile by to było?
- Dziesięć. Jestem bardzo szczęśliwa, ponieważ wykonałam to, co chciałam. Mimo przeszkód, jakie miałam, pomijając zawiść patologiczną... Byłam namawiana przez męża, by zwolnić tempo, by urodzić dziecko. Ładnie bym teraz wyglądała. Gdybym urodziła, broń Boże, chłopaka, to dziś byłby synem komucha. Ludzie nie odróżniają zachodnioeuropejskiego socjalizmu od sowieckiego komunizmu. Józef był socjalistą, bardzo odchorował, że połączono na siłę PPS z PPR. Bardzo mu współczułam. Jak zaczął popijać, nawet go rozumiałam. W modzie jest opluwać wszystko, co było w PRL-u. Opluwać zniewolenie, łagry, Stalina? Proszę bardzo. Ja też mogę opluwać. Ale teatr? Nigdy! W latach 60., 70. był jednym z najlepszych w Europie. To był także najlepszy okres dla polskiego filmu. Współczesny film nigdy nie pobił tamtego okresu.
- Pisze pani książkę, to będzie pani trzecia proza!
- Kocham pracować i to też daje mi dużo zadowolenia, dużo energii.