- Podobno to pani namówiła męża do sfilmowania "Nocy i dni"?
- Ojcem chrzestnym jest Gustaw Holoubek, który cudownie czytał tę powieść w radiu. Ja natomiast zwróciłam uwagę nie tylko na wartości fabularne, ale na ponadczasowość tego utworu. Pomyślałam sobie, że to był materiał na jakiś głęboki, duży serial dotyczący właściwie każdego z nas, każdej kobiety.
- Jak to jest współpracować z własnym mężem, reżyserem Jerzym Antczakiem (86 l.)?
- Najlepiej jak tylko może być. Jerzy świetnie czuje aktora, pewnie dlatego, że on sam był aktorem. Robił to bardzo dobrze.
- Ale łączą państwa stosunki prywatne.
- To nie ma nic do rzeczy. Wydaje mi się, że to bardziej pomaga niż przeszkadza, bo się doskonale znamy.
- Koledzy aktorzy nie byli zazdrośni, że dostawała pani role, bo ma pani męża reżysera?
- A co mnie to obchodzi. Gdyby człowiek myślał o tym, kto co powie, to by nie mógł normalnie życia przeżyć. Nie można się na tym zatrzymywać.
- Jesteście państwo małżeństwem od wielu lat. To rzadkość w dzisiejszych czasach, gdy wszyscy się rozwodzą.
- Koledzy z mojej epoki, którzy w młodym wieku się pobrali, są do dzisiejszego dnia w tych samych małżeństwach. To nie jest tylko mój syndrom. Kobuszewski tak samo. Każda epoka kształtuje ludzki rozum. Dziś czas pędzi, ludzie czują presję z każdej strony.
- W 1978 roku wyjechała pani na stałe do USA. Była pani wtedy wielką gwiazdą...
- Zupełnie nie żałuję tej decyzji. Jak powiedział Słowacki: "Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy". Tyle się na świecie dzieje ciekawych rzeczy. Mam dwa domy, jeden w USA, a jeden w Polsce. Do Polski przyjeżdżam każdego roku.