To, co oglądamy na scenie, jest śliczne, niestety, podobnie jak Ashton, martwe od 22 lat. Na szczęście tancerze Baletu Narodowego są tak wspaniali, że spektakl ogląda się z przyjemnością.
Ashton był wielkim choreografem, jego nazwisko zdobi karty historii światowego baletu. Jednak w konfrontacji ze sztuką współczesną jego choreografie jawią się jako muzealne obiekty. Rozumiem, że Opera Narodowa decydując się na pokazanie tej pracy twórcy, postanowiła odrobić lekcję z historii, a przy tym ucieszyć admiratorów estetyki pudełka z landrynkami. Bo to, co proponuje Ashton w "Kopciuszku" jest słodkie, kolorowe i ckliwe, jak to bajka. Gwarantuję, że każdy, kto lubi kolorowe kostiumy, pięknie tańczących tancerzy w rajtuzach i w koronach na głowach - będzie zachwycony.
Mnie najbardziej zachwycały zdolności zespołu baletowego - jedynego w Polsce mogącego z sukcesem mierzyć się z techniką tańca klasycznego i jego wszystkich solistów. Szczególnie wyróżnić trzeba parę głównych bohaterów: Aleksandrę Liashenko (25 l.) i Maksima Wojtiula (32 l.)
Ale ten wieczór ma jeszcze jednego bohatera, dla mnie przyznam jest to bohater najważniejszy - wspaniałą muzykę Sergiusza Prokofiewa. Z nie najłatwiejszą partyturą (ileż tu erudycyjnych odniesień, a ile nostalgii i najzwyczajniej trudnych wykonawczo fragmentów) koncertowo poradziła sobie orkiestra pod batutą Tadeusza Kozłowskiego (60 l.) - w mojej opinii - współcześnie jednego z najwybitniejszych dyrygentów operowych (baletowych też) w Europie. Jego uwadze nie uszedł żaden niuans tej bardziej symfonicznej niż baletowej muzyki ani też żaden gest tancerzy. A jest to w tym przypadku bardzo istotne, bowiem choreografia nierzadko układana była do każdego niemal akcentu, ba, często i nuty. Jeśli ktoś nie lubi tańca na pointach, arabesek, skoków jeté po kole, może iść do teatru, zamknąć oczy i słuchając brawurowo wykonanej muzyki, ułożyć własnego "Kopciuszka" w wyobraźni. A jeśli ktoś uwielbia rajtuzy i korony - będzie w siódmym niebie. Jest pięknie i nic nie szkodzi, że mnie się nie podobało.