- Wychowałeś się w Rzekcinie, małej wsi pod Gorzowem Wlkp. Polubiłeś już Warszawę?
- Mam takie wspomnienie sprzed lat. Gdy jako małe dziecko przyjechałem do stolicy, spacerowałem wtedy po Saskiej Kępie. Zachwycałem się kamienicami wśród pięknych ambasad i marzyłem, żeby tu zamieszkać. Minęło 20 lat i mi się spełniło...
- To dla ciebie ważne?
- Bardzo. W mojej dzielnicy świetnie się czuję. Wszystkich tu znam: pana z kiosku z gazetami, panią z warzywniaka. Saska Kępa jest dla mnie oazą spokoju w przeciwieństwie do głośnego Śródmieścia. Tam jest za szybko, za tłoczno. Na początku byłem sceptycznie nastawiony do miejscowych, którzy uśmiechali się i zagadywali mnie na ulicy. Okazało się jednak, że robią to bezinteresownie, mają to we krwi.
- Miałeś okazję podzielić się swoim szczęściem z rodzicami?
- Tak. Gdy jadę do nich, to czuję się prawie jak papież w Wadowicach. Mimo że cały czas sam jestem na dorobku, to staram się im pomagać na tyle, na ile mogę.
- Czy wiejskie korzenie to dla ciebie problem?
- Bardzo pomogły mi przy egzaminach wstępnych. Byłem taki prawdziwek ze wsi. Przeszedłem egzaminy, nie mając świadomości, jakie to trudne. Gorzej było potem.
- Dlaczego?
- Profesorowie ze szkoły zaczęli dopytywać się, jakie znam pieśni legionowe. Nie znałem żadnych, bo u mnie w domu nikt nie zajmował się polityką i kulturą. Nie mieliśmy inteligenckich tradycji - zajmowaliśmy się żniwami i kartoflami.
- Zamiast czytać książki, wyruszałeś na wykopki?
- Żeby była jasność - rodzice nigdy nie zmuszali mnie do pracy fizycznej. Zostawili mi wolną rękę, skorzystałem z tego i szybko wybrałem książki. Już w wieku 5 lat zacząłem czytać. To zasługa mojego dziadka.
- Dawał ci książki, dał też płócienną, wiejską koszulę, w której pojechałeś na egzaminy...
- Bez przesady. Nie rób ze mnie Janka Muzykanta w słomianym kapeluszu z fujarką w ustach, bo nim nie jestem. Koszula była zwyczajna, miastowa.
- A skąd pomysł, by zostać aktorem?
- Poradziła mi to pani od języka polskiego z technikum mechanizacji rolnictwa, gdzie uczęszczałem, a potem jeszcze utwierdził mnie w tym Jan Englert. Spotkaliśmy się na kursie dla kandydatów na przyszłych aktorów. Wysłał mnie tam Związek Młodzieży Wiejskiej, którego byłem członkiem.
- Nie ma się specjalnie czym chwalić...
- Było, minęło. Zapisałem się, żeby móc jeździć na obozy żeglarskie. Dziś śmieję się, że byłem agentem.
- A co na aktorskie plany mówili najbliżsi?
- Gdy babcia usłyszała, że planuję zostać aktorem, uśmiechnęła się i powiedziała, że aktorem to był Eugeniusz Bodo. Rzeczywiście nie mieszczę się w tym kanonie (śmiech), ale po przejściu egzaminów wstępnych czułem się jak mistrz świata. Najbardziej cieszyli się rodzice: pierwszy artysta w gminie, jeden z nielicznych w województwie (śmiech).
- Czego nauczyłeś się na studiach?
-...że nie warto mówić prawdy prosto w oczy. Trzeba być bardziej oględnym, bo człowiek, który wali prosto z mostu, postrzegany jest jako nieokrzesany wieśniak.
- Czułeś się nim trochę?
- Miałem kompleks wykształcenia. Ten kompleks w pewnym sensie został mi do dzisiaj, bo nieustannie się dokształcam. Zacząłem zgłębiać naszą historię, bo do szkoły chodziłem przed 1989 rokiem, a wtedy o wielu rzeczach się tam nie mówiło.
- Przed castingiem do "Ediego", filmu, gdzie zagrałeś główną, nagrodzoną rolę, tęgo popiłeś. Zdarza ci się to jeszcze teraz?
- Już nie. Tamta balanga akurat mi pomogła, ale było wiele innych, które przeszkodziły.
- Alkohol jest problemem waszego środowiska?
- Alkohol jest problemem Polski. Mówię to na podstawie własnych obserwacji.
- Sprawiasz wrażenie zwyczajnego, spokojnego faceta...
- Zazwyczaj jestem spokojny, ale potrafię się też wkurzyć. Pytałeś o "Ediego". Na casting poszedłem z podbitym okiem, bo pan taksówkarz pozwolił sobie na niewybredny komentarz w stosunku do damy, z którą wtedy podróżowałem. Stanąłem w jej obronie i od słów przeszliśmy do rękoczynów.
- Warunków do boksu to ty za bardzo nie masz...
-...ale nie daję sobie w kaszę dmuchać. Ostatnio goniłem faceta. Gadał przez telefon i zajechał mi drogę. Nie przeprosił. Dopędziłem go pod jego domem i podałem na policję. Nie toleruję takich zachowań. Tak samo jak gnojków, którzy przychodzą na place zabaw dla dzieci, palą tam faje i drą mordy. Wiem, że kiedyś mogę dostać za to w cymbał, bo są silniejsi ode mnie, ale w danym momencie nie myślę o konsekwencjach.
- Mówisz trochę jak policjant. Grasz teraz w trzeciej części "Oficera" "Perłę", sąsiada "Kruszona"? Co się z nim stanie?
- To porządny facet, który ma swój kodeks honorowy i na pewno nikt go nie zastrzeli (śmiech).
- Grałeś też w telenowelach "Klan" i "Plebania"É
- Dla chleba, panie, dla chleba. To już historia, a teraz kręcę "BrzydUlę". Zapowiada się co najmniej 250 odcinków, praca będzie na rok. Gram tam Pschemko, kreatora mody, bardzo wyrazistą postać. To atrakcyjna propozycja i zapowiadają się zmiany łącznie z moim wizerunkiem zewnętrznym.
- Nie boisz się, że wsiąkniesz w "BrzydUlę" na 15 lat?
- Bać się nie ma czego, po roku mogę się wycofać, a poza tym nie wybrzydzam, bo jestem aktorem do wynajęcia.
- Jerzy Stuhr opowiadał mi kiedyś, że kilka razy w roku dostaje propozycję poprowadzenia balu albo występu na weselu...
- Mnie nikt takich rzeczy nie proponuje, choć ostatnio miałem ofertę zrobienia krótkich etiud w Juracie. Mieli w nich grać pracownicy miejscowego zakładu pracy. Wesela bym nie poprowadził, bo nie umiem.
- Bieda zajrzała ci kiedyś do garnka?
- Gdy było źle, imałem się różnych zajęć. Kiedyś na premierze filmu "Hook" Spielberga stałem przed kinem Capitol przebrany za tytułową postać. Podobnie było też przed premierą "Świętego". Grałem w bajkach dla dzieci, a po przedszkolach robiłem różne chałtury. Początki był trudne, ale w końcu zostałem doceniony. Po ponad 10 latach pracy w zawodzie do współpracy w "Edim" zaprosił mnie Piotr Trzaskalski. Była to moja pierwsza większa rola i od razu sukces na festiwalu w Gdyni.
- Co się po tej roli zmieniło?
- Po nagrodzie zacząłem mieć więcej pracy. Dziś dzięki aktorstwu utrzymuję swoją rodzinę, a to sukces.
- Jakieś inne sukcesy?
- Jeszcze niedawno byłem w słabej formie, wyglądałem prawie jak kobieta w średnim wieku, już miałem zalążki piersi, ale postanowiłem to zmienić. Dużo biegam, czasem nawet 12 km dziennie.
- Masz jakieś zawodowe marzenia?
- Gdyby powstał scenariusz na podstawie "Warunku" Eustachego Rylskiego, to bardzo chciałbym zagrać postać Semena Hoszowskiego, oficera w armii napoleońskiej. Przeczytałem tę książkę wielokrotnie i pierwszy raz pojawiło się we mnie pragnienie odegrania konkretnej roli. To jest coś, o czym ciągle myślę.
- Jaka jest największa satysfakcja płynąca z twojego zawodu? Pieniądze? Popularność?
- Kasa nie, popularność też nie, choć nie kryję, że słuchanie komplementów z ust obcych ludzi to miła rzecz. Swoją pracę najbardziej lubię za możliwość obracania się w świetnym towarzystwie. Spotykam bardzo fajnych ludzi i ten zawód lubię głównie dzięki nim.
- A cieszysz się, gdy dzwonią z "Tańca z gwiazdami"?
- Dzwonili, dzwonili, ale taki telefon jest dla mnie nijaki. Pomysł, żeby znane aktorki tańczyły jest dobry, bo panie zazwyczaj w tańcu pięknieją i miło się to ogląda. Z panami dzieje się rzecz odwrotna. Wydaje mi się, że zawartość testosteronu w ich żyłach wówczas maleje.
- Ty tak nie chcesz?
- Nigdy. To przekracza granice mojego aktorstwa. Prywatnie bez alkoholu nie zatańczę.
Jacek Braciak (40 l.)
Aktor, absolwent warszawskiej PWST, związany z Teatrem Powszechnym w Warszawie, zodiakalny Byk. Zagrał m.in. w "Uprowadzeniu Agaty", "Edim", "Kasi i Tomku", "Jasnych błękitnych oknach". Znany przede wszystkim jako "Perła" z "Oficera". Zagrał też komisarza Bonifacego Jóźwiaka w "Glinie" i prawnika Łukasza Zaniewicza w "Magdzie M.". Ma 164 cm wzrostu. Hobby: książki, piłka nożna. Marzy o otwarciu warsztatu samochodowego.