- Startujecie w eliminacjach do Eurowizji z kawałkiem "Don't Let Go". Jaka jest historia powstania piosenki?
- Historia piosenki jest bardzo prosta. Usiadłem, wymyśliłem, zapisałem... Piosenka przechodziła wiele faz, miała wiele postaci. Wariantów było chyba z pięć. Powstała też w wersji polskojęzycznej. Wspólnie z Tomkiem wybraliśmy najlepszą. Bo teksty i muzykę piszę ja, ale pracujemy wspólnie. Przerzucamy pomysły i wybieramy najlepsze. Mamy jakąś wspólną wizję, do realizacji której dążymy. Szczerze mówiąc, jest to bardzo przyjemna praca.
- Teledysk do piosenki nagrywany był w warszawskim Hotelu Bellotto. Dlaczego akurat tam?
- Szukaliśmy pięknej sali. Takiej, która by nas zachwyciła. Rozważaliśmy na początek pałac w Łańcucie, który jest przepiękny, ale tam mieliśmy problem z terminami. Mieliśmy to szczęście, że wytwórnia ZPR Records bardzo się nami zainteresowała. To oni zorganizowali cały teledysk, znajdując też salę. Wszyscy byliśmy z niej zadowoleni, bo jest naprawdę bardzo ładna.
- Dlaczego akurat ten utwór wystawiliście na konkurs Eurowizji?
- Na początku nie planowaliśmy tego. Już po nagraniu piosenki, podczas odsłuchiwania jej w studiu, ktoś powiedział: "Hej, ale to jest świetny eurowizyjny numer!". To nam otworzyło oczy i pomyśleliśmy: "A może właśnie tak?". Fajnie, że ten utwór ma w refrenie wokalizę "ooo", bo niezależnie od tego, czy to będzie Hiszpania, Włochy czy Ukraina, każdy to zrozumie i każdy będzie mógł to zaśpiewać.
- Jak oceniacie swoje możliwości w eliminacjach?
- Ja staram się tego nie oceniać. To niczego nie daje. Koncentruję się na tym, żeby wypaść jak najlepiej i samego siebie nie zawieść. Bo tak naprawdę każdy artysta sam dla siebie jest jakimś kryterium jakości. Zobaczymy 3 marca, jak to będzie. Po prostu - jak Małysz - chcemy oddać najlepszy skok.
- Zamierzałam zapytać, kogo obawiacie się najbardziej z konkurencji, ale w tej sytuacji moje pytanie jest nieaktualne.
- Nie obawiam się nikogo, bo nikogo nie znam! Nie wiem, czy to nie jest jakieś faux pas z mojej strony, chyba tak...