"Super Express": Gra pan w trzech serialach, kursuje po Polsce z teatralnymi przedstawieniami, a w planach ma kilka nowych projektów. Emerytura to dla Pana pieśń przyszłości?
Piotr Cyrwus: - Do emerytury pozostało mi dwa lata, ale na razie nie zastanawiam się, czy po przekroczeniu 65 lat porzucę nagle aktorstwo i usiądę wygodnie w bujanym fotelu. Cały czas dużo pracuję i chciałbym, aby trwało to jak najdłużej, bo mój zawód dostarcza mi mnóstwo satysfakcji, pozwala się rozwijać i daje możliwość dzielenia się swoją wrażliwością. Dzięki niemu cały czas się uczę, na nowo odkrywam siebie i ciągle zastanawiam się, co mnie spotka za jedną, czy drugą przysłowiową górką. To fascynujące, że w tym zawodzie każdy poniedziałek jest białą kartką i nigdy nie wiadomo, co za chwilę się wydarzy.
Przeczytaj także: Niesłychane, co słynny Rysiek z "Klanu" robił w USA! Na samą myśl robi się niedobrze. "Hardkorowe"
Ta niepewność nie jest męcząca?
- Jestem już na szczęście na takim etapie życia, że mam co do garnka włożyć i nie czekam z telefonem w dłoni na propozycje zagrania kolejnej roli. Nie napinam się, nie czuję presji i ciśnienia - dotarłem do momentu w życiu, kiedy nic nie muszę. Ale kiedy mam przed sobą dobry scenariusz, który dotyka istotnych spraw i daje szansę artystycznego, twórczego spotkania, to zazwyczaj nie odmawiam. To dlatego zagrałem w kameralnym filmie Jarosława Banaszka „Święta noc”, który w kinach pojawi się pod koniec grudnia. W tym przypadku zadziałało serce, a nie perspektywa dużych pieniędzy.
Chce pan powiedzieć, że kwestie finansowe to drugorzędna sprawa?
- Ależ skąd! I nie chodzi tutaj o chciwość, czy pazerność. Ten zawód to nie tylko pasja, gdyż dostajemy za nie wynagrodzenie i na tym właśnie polega zawodowstwo! W aktorstwie trzeba mieć też żyłkę, rodzaj zacięcia, które sprawia, że nie jesteśmy tylko nastawieni na materialny zysk. Sztuka, jaką uprawiamy powinna przede wszystkim zadawać pytania, pobudzać do dyskusji i refleksji, ale z drugiej strony za coś trzeba żyć, bo my też jesteśmy ludźmi ze swoimi troskami i potrzebami.
- Stąd rola Rysia w „Klanie”?
- To był ważny etap i rola w moim życiu zawodowym! Odszedłem jednak z serialu, gdyż uważałem ze chcę robić inne rzeczy. Sporo pracowałem w teatrze, gdzie mogłem zagrać niejednoznacznych bohaterów, będących w kontrze do tej postaci.
- Widzowie będą się zapewne zastanawiać, czy w pana małżeńskiej rzeczywistości dochodzi czasami do podobnych konfrontacji...
- Nie przepadam za pytaniami, które dotyczą spraw osobistych, bo życie rodzinne to dla mnie rodzaj bezpiecznej enklawy. Ale zdradzę, że ten film opowie również o naszym prywatnym sekrecie. Jakim? To niech pozostanie tajemnicą.
- Rywalizujecie państwo ze sobą na polu zawodowym?
- Nie ma o tym mowy. Od ponad roku występujemy w spektaklu „Garderobiany” i do tej pory wychodzi nam to znakomicie (śmiech). Te wspólne wyjazdy to również niezła odskocznia od codzienności i możliwość niekończących się rozmów. Moja małżonka jest nie tylko piękna, ale piekielnie inteligentna, więc tematów nam nie brakuje. Zresztą zawsze mieliśmy sobie coś do powiedzenia i w naszym małżeństwie słowo „milczenie” nigdy nie istniało.
- Co jeszcze sprawia, że dobrze się państwo dogadujecie?
- Nie ścigamy się także w życiu prywatnym, choć jak człowiek był młodszy to różnie z tym bywało i zdarzały się mniejsze, czy większe konflikty. Może był to efekt naszych temperamentów? Ja zawsze byłem pobudzony i do dziś - w przeciwieństwie do żony - wolę biegać, niż spacerować. Powoli jednak odkrywam uroki wspólnych przechadzek po mieście, bez celu, dla zwykłej przyjemności. I mówiąc nieco żartobliwie, nie jest to kwestia kompromisów.
- W przyszłym roku będziecie państwo obchodzić czterdziestolecie małżeństwa, co w branży artystycznej zdarza się dość rzadko.
- Nie przepadam za rocznicami, świętowaniem swych imienin, czy urodzin, gdyż na co dzień jestem dość nieśmiałym człowiekiem i najchętniej schowałbym się wówczas w jakiś ciemny kąt. Nie przywiązuję więc do nich wagi, co często ma zabawne konsekwencje. Pamiętam, że kiedy skończyłem sześćdziesiąt lat małżonka zrobiła mi niespodziankę i zabrała do restauracji, gdzie czekały na mnie moje dzieci i gromada wnuków. Byłem totalnie zaskoczony, a moja mina mówiła wszystko. Zresztą za każdym razem daję się na takie sztuczki nabierać, bo życiowa naiwność to jedna z moich cech. W aktorstwie jest zupełnie inaczej - grając jakąś postać nie czuję żadnego wstydu i mógłbym nawet biegać nago po scenie.
- Zdradzi pan na koniec, gdzie tkwi sekret udanego, długowiecznego związku?
- W rozmowach, często bardzo trudnych i bolesnych, ale bez nich nic się nie może udać. To one wyjaśniają wiele spornych spraw i dają cenne wskazówki na przyszłość. Ale też wspólne wyjazdy, czy pichcenie w kuchni wnoszą wiele dobrego do związku. Również troska o dzieci to coś, co łączy i pozwala patrzeć w jednym kierunku. My z Mają staramy się nie wchodzić butami w ich życie, nie wtrącamy się do ich spraw, ale jesteśmy szczęśliwy kiedy od czasu do czasu do nas zadzwonią.
Rozmawiał Artur Krasicki