Gdy miałam 16 lat, zaczęłam wyjeżdżać z koleżankami na wakacje w góry. Wspólnie z przyjaciółkami - Beatą, Gosią, Martą - wspinałyśmy się po Tatrach. To były długie górskie wędrówki. Często spędzałyśmy noce w schroniskach. A jak wiadomo, śpi się w nich na wspólnych, często 10-osobowych salach. Wieczory spędzałyśmy na długich nocnych rozmowach czy śpiewach przy gitarze.
Swoją wakacyjną miłość spotkałam w schronisku w Dolinie Roztoki. Był przystojnym brunetem, wysokim, postawnym. Podobało mi się w nim to, że był połączeniem pragmatyka z romantykiem. Świetnie grał na gitarze i śpiewał piosenki z repertuaru Marka Grechuty oraz Ewy Demarczyk, recytował wiersze. Był studentem politechniki i kibicował Lechowi Poznań.
Pamiętam, że szczytem bliskości była wspólna wyprawa na Rysy, podczas której jak nietrudno się domyślić, pojawiły się nasze pierwsze pocałunki.
Podczas tej wspinaczki przeżyłam też chwile grozy. Jakaś kobieta, która szła przed nami, postanowiła skrócić sobie drogę i schodząc z wyznaczonego szlaku, obsunęła kilka kamieni. Zaczęły lecieć prosto na nas, jeden z nich był wielkości ludzkiej głowy. Miałam nogi jak z waty i nie wiedziałam, co robić. Nagle poczułam, jak mój ukochany pociągnął mnie do siebie, prawie upadłam, ale dzięki temu uniknęłam wypadku. Myślę, że w ten sposób uratował mi życie.
Po wakacjach, niestety, nasze drogi się rozeszły, ale chłopak pozostał w mojej pamięci do dziś...